Kultura Po godzinach

Wszystko za “Broad Peak”. Recenzja hitu Netflixa

Maciej Berbeka to jeden z najfajniejszych bohaterów polskiego himalaizmu, ale film o nim rozczarowuje. Zamiast trzymającego w napięciu obrazu, dostaliśmy mdławy kisiel, poszatkowany i rozmieniony na drobne. „Broad Peak” nie ratują nawet świetne zdjęcia gór, których jest tak dużo, że od pewnego momentu zaczynają nudzić. Wspaniała historia niezwykłego człowieka została ukazana niczym raport pseudo-psychologiczny o zmaganiu się z traumą, na którą wcale nie ma dowodów.

Berbeki nigdy nie poznałem osobiście, ale wysłuchałem wielu opowieści o nim od jego przyjaciół, których spotkałem w górach. Po filmie „Broad Peak” mam wrażenie, że pozbawiono go wszystkiego ciekawego, co można było powiedzieć o tym niebanalnym himalaiście. I nie miałbym o to pretensji, bo co człowiek, to opinia, gdyby nie to, że ten film jest nudny jak flaki z olejem. Po obejrzeniu, a właściwie po dotrwaniu do końca, wiem już, że wolę słuchać górskich historii o Maćku Berbece przy kominku w schronisku i grzanym winie, choćby to były tylko bajki, niż jeszcze kiedykolwiek zobaczyć ten film.

Górskie opowieści

Z tych opowieści, które w mniej lub bardziej ciekawy sposób przekazują ludzie uczestniczący z nim w różnych wyprawach albo po prostu jego koledzy, koleżanki, przyjaciele z Zakopanego, jawił się jako człowiek wypełniony bardzo oryginalnym poczuciem humoru, himalaistą o duszy artysty, intrygującym pedagogiem i dobrym ojcem oraz mężem. Był po prostu świetnym facetem na dole i mocnym lodowym wojownikiem tam w górach. Niestety, reżyser filmu, Leszek Dawid i scenarzysta Łukasz Ludkowski, kompletnie swojego bohatera tego wszystkiego pozbawili. Zresztą nie tylko tego. Mimo całkiem dobrej kreacji, jaką stworzył Ireneusz Czop, bo naprawdę uwierzyłem w postać filmowego Berbeki, to w wersji Dawida i Ludkowskiego wydaje się, że był to człowiek opętany jakimś kłamstwem, które ciążyło nad jego życiem. Wypłaszczyli postać do wyimaginowanego problemu, nierozwiązanej sprawy z Broad Peakiem.

Po filmie trudno mi powiedzieć, czy ponowny udział w wyprawie na ten szczyt to w przypadku Berbeki miała być zemsta na górze i ludziach, którzy wprowadzili go kiedyś w błąd, czy też może jakaś fiksacja, którą powinien zająć się terapeuta już dawno temu.

Autorzy obrazu zaryzykowali tezę (chyba nie do końca świadomie), że życie Berbeki, jego małżeństwo, wychowanie synów i praca były zawsze naznaczone nieudanym wejściem w czasie wyprawy w 1988 r. Miał na koncie wiele szczytów, ciekawych przejść, trudnych górskich dróg, cudowne życie prywatne, więc o co chodzi z tym Broad Peakiem? Czy naprawdę jesteśmy w stanie uwierzyć, że całe życie Berbeka przeszedł „przytłumiony” tamtymi wydarzeniami?

O czym jest film?

Trwa wyprawa zimowa na K2. Jest rok 1988. To już jest ten moment ekspedycji, że w bazie mało kto wierzy w zdobycie szczytu, ale nikt nie mówi tego na głos. Aleksander Lwow i Maciej Berbeka postanawiają zostawić ekipę i ruszyć na niedaleki Broad Peak. W filmie pada kilka zdań na ten temat. Jakby nie było sprawy, a była. Ekipę opuszcza dwóch silnych zawodników. To nie jest przedszkole, że ktoś bierze swoje zabawki i odchodzi. To jest bardzo trudna decyzja, nad którą reżyser w ogóle się nie pochylił. Kilka zdawkowych uwag. W zasadzie jedna scena. Nie dowiadujemy się niczego o tym, jakiej siły potrzeba, żeby stanąć w takiej sytuacji przed całą wyprawową ekipą i powiedzieć: „Zostawiam was i idę na górę obok”. Takich sytuacji, które pokazywałby trudy, z jakimi borykał się Berbeka w swoich wyprawach i jak to wpływało na jego życie prywatne, było więcej. W filmie Dawida to wszystko płynie jednostajnym ruchem, jakby nic się nie działo, poza odnotowaniem kolejnych momentów, wydarzeń i niekiedy słów, które padały w życiu jednego z najbardziej znanych polskich Himalaistów, ale nic nie wnoszą do historii. Ten film jest rodzajem zapisu dokumentalnego fragmentów życia Berbeki i to tych mało ciekawych. Rodzajem puzzli wręczonej jego rodzinie dla pamięci i tylko tyle.

Reżyser wspomina o tym w wywiadzie dla Polskiej Agencji Prasowej, że zgodził się, aby rodzina Berbeki akceptowała ostateczną wersję scenariusza i później filmu. Tak jakby nie tylko nie odróżniał, czym jest fabuła od dokumentu, ale poświęcał swoją pracę, oddając ją komuś innemu, a zarazem podpisując się pod nią. Niestety doświadczenia z podobnych przedsięwzięć, w których rodzina ma wpływ na kształt dzieła filmowego, ukazują, że jest ono wtedy blade i miałkie. Tak jak w przypadku „Gierka” Michała Węgrzyna, gdzie jednym z powodów słabości tego filmu był za duży ukłon w stronę rodziny i znajomych I sekretarza PRL.

Poszło o zaufanie?

Twórca musi być odważny jak lodowy wojownik i czasami wbrew wszystkiemu i wszystkim iść na przekór. To jeden z warunków, gdy chce się zrobić coś ciekawego, intrygującego i mocnego jak bohater jego filmu. Podobnie było z tzw. środowiskiem górskim, a przede wszystkim z tymi, którzy brali udział w feralnej wyprawie w 2013 roku. Tu też reżyser przyznaje, że „nie chciał nadwyrężać zaufania”. W filmie widać, że zabrakło twórczej odwagi, a reżyser bardziej przejął się zdaniem himalaistów i rodziny niż opiniami widzów. Jakby wbrew sobie, wbrew sztuce.

W ogóle uważam, że założenie reżysera, że bohater zmaga się z traumą niezdobytego szczytu i tak mocno to ukrywa, że propozycja wzięcia udziału w ponownym wejściu na Broad Peak go z tej traumy wyzwala, jest założeniem twórczo aroganckim.

Takie naiwne psychologizowanie postaci byłoby nawet właściwe, gdyby przyjąć tę wersję i konsekwentnie ją realizować. Niestety w filmie tego nie widać. Jest znacznie gorzej. To powielanie oficjalnej wersji o Maćku Berbece, bo ono ładnie pasuje do legendy o lodowych wojownikach – poświęcających wszystko, byle tylko osiągnąć cel. Niczym mityczni herosi, którzy dokonują wspaniałych czynów, ale kosztem osobistych pragnień. Odchodzą, odpływają lub odjeżdżają daleko poza horyzont, zwycięzcy, ale samotni.

Poświęcenie dla gór, według oficjalnych mitów środowiska górskiego, musi być absolutne. Tylko wtedy jest niebezpieczne, groźne i zarazem piękne. Wtedy się podoba, a to przekłada się na chwałę i zysk. Profesor Jacek Hołówka, filozof, etyk, w wywiadzie dla Jacka Hugo-Badera w sierpniu 2014 roku w Gazecie Wyborczej, mówi, że zadaniem sportu powinno być doskonalenie duszy i ciała, a w himalaizmie nie ma ani jednego, ani drugiego.

– To walka o pieniądze, które zależą od oceny mediów, więc na ich potrzeby wspinacze mają różnego rodzaju legendy o wspaniałym etosie, partnerstwie, braterstwie liny i tym wszystkim, co wyprawiają w górach, a tak naprawdę himalaizm stał się karykaturą poważnych osiągnięć – mówił Hołówka.

Filozof przyznaje zarazem, że według niego „[…] Maciek Berbeka za ten szczyt, który umknął mu 25 lat wcześniej, gotów był oddać wszystko. I oddał. Miał do tego prawo”.

– A Tomka Kowalskiego jest mi jeszcze bardziej żal, bo chyba nie wiedział, co robi, co się z nim dzieje ani wcześniej, ani pod szczytem, ani kiedy schodził. Jego ostatnie słowa są bardzo wzruszające. To chyba czysty przypadek człowieka wykorzystanego, akolity, giermka, który był potrzebny, robił czarną robotę, a przy okazji uczył się, jak przetrwać. Zdobywał doświadczenie, a ponieważ był dorosły, to wolno mu było robić co chciał i nikt nie miał wobec niego skrupułów. Tak działa to środowisko. Pseudo rycerski zakon – podkreśla Hołówka.

Przypominam ten fragment wywiadu z dziennikarskiego obowiązku, bo tu się z Hołówką w ogóle nie zgadzam. Przede wszystkim z rozgrzeszenia Kowalskiego z jego decyzji, ale Berbeki już nie. W tym samym wywiadzie etyk dodał jeszcze, że „wspinanie, to jest nieprzemijająca ucieczka od świata. Ich życie zastępcze. Nie dodatkowe i pozwalające odreagować. Kompensować trudną codzienność, ale życie zamiast. Zupełnie osobne. Powrót himalaisty do domu, do żony, rodziny, jest wymuszonym zanurzeniem w fikcje i fałszywą codzienność. Prawdziwe życie ma tylko tam, w górach. To bardzo zaburzony świat, bo wspinacze czują się tam jak na wojnie. Jest dowódca, rozdawanie zadań, ustalanie strategii i szykowanie sprzętu. Główne wydarzenie nazywane jest „atakiem”, jego porzucenie „odwrotem”, sukces jest „zwycięstwem”, a brak sukcesu „klęską”. Jednak nie jest to prawdziwie militarny porządek, bo rozkazy dowódcy można bezkarnie lekceważyć. Szerzą się indywidualizm i improwizacja”.

Ucieczka od świata?

Jednak czy słowa Hołówki dotyczyły też Maćka? Człowieka, który jeździł w góry, kiedy chciał i z kim chciał, miał poukładane życie na dole i czy musiał cokolwiek jeszcze komuś udowadniać, a przede wszystkim sobie? Miał wiele innych traum, jak choćby ta z Aconcagui. Prawie 7-tysięcznego szczytu w Argentynie, kiedy, w dość nieoczywistych okolicznościach, zaginął mu jeden z klientów, do tego syn dziewczyny, którą prowadził razem z nim na szczyt. To musiało być trudne dla niego, kiedy miał wracać do Polski z matką bez jej syna, a przecież oboje prowadził wtedy do góry jako lider i przewodnik. Zapewniał im bezpieczeństwo i pewnie ufali mu jak mało komu.

Nie do końca się też zgadzam z Hołówką a’ propos Berbeki, bo jak powiedział mi kiedyś jeden z kolegów himalaisty: „Maciek miał wspaniałą rodzinę, ciepły dom, kochał swoją Ewę ponad życie, miał kochających synów, dużo przyjaciół, był spełniony i szczęśliwy. Nigdzie nie musiał załatwić żadnych spraw. W góry wyruszał, bo je kochał, a nie po to, aby coś załatwić”.

Osobiście znam całkiem spore grono, jak na średnią krajową, himalaistów, alpinistów, taterników i różnego autoramentu wspinaczy górskich i każdy z nich nosi w sobie wiele „takich niezałatwionych spraw” z górami. To są niekiedy mniejsze lub większe dramaty. Jednak nie słyszałem nigdy, że ktoś „musi wrócić na jakąś górę za wszelką cenę”. Nawet za cenę życia, a jeśli coś takiego mówi, to raczej by podgrzewać górską legendę o lodowych wojownikach i własne ego. Widziałem niejednokrotnie w górach ludzi, którzy szybko weryfikowali swoje przekonania o poświęceniu, gdy byli o krok od tragedii. Psychologia już dawno udowodniła, że wszyscy, którzy pakują się w niebezpieczeństwa, nie mają świadomości, czym jest naprawdę śmierć i lekceważą ją. Nawet jeśli zbliża się do nich taka myśl, w chwili podjęcia ryzyka, to do końca wierzą, że im się jednak nic nie stanie, że to dotyczy innych, a nie nas.

Niezwykła moc gór

Góry mają w sobie niezwykła moc przyciągania. Nawet zakochania do granicy niewyobrażalnej dla ludzi, którzy tej pasji nie podzielają. Niekiedy się do nich wraca albo nie. Jednak, żeby żyć przez 25 lat z przekonaniem, że jest się niepełnym człowiekiem, bo nie weszło się na jakiś szczyt, to raczej byłoby tym górskim wojownikom najnormalniej szkoda. Ciekawych, trudnych i wymagających wierzchołków, pięknych ścian i mocnych przejść jest na świecie tyle, że nie trzeba się skupiać tylko na jednej. Życia by nie starczyło, żeby wracać do wszystkich, tzw. „niezałatwionych spraw”. Może po prostu Berbeka w 2013 wziął udział w wyprawie, bo chciał się z wysokimi górami pięknie pożegnać. Taka klamra na koniec, takie domknięcie, jakże ciekawe i zarazem legendarne. Rozumiem go. Miał już 58 lat. To naprawdę bardzo zaawansowany wiek jak na wchodzenie ponad 8 tys. metrów n.p.m. To, że ta wyprawa zakończyła się tragicznie, to już zupełnie inna opowieść. Szkoda, że w tej kwestii reżyser i autor scenariusza nie podjęli wyzwania.

Wracając do wyprawy w 88’, Berbeka nie wchodzi na szczyt. Zatrzymuje się na Rocky Summit, z którego jeszcze trzeba zejść, aby później ruszyć na faktyczny wierzchołek. Czym jest taki wysiłek, mogą powiedzieć tylko ludzie, którzy byli w takich górach. Wierzcie mi, ale podejście niekiedy 20 metrów na dużo niżej wysokości od tej, na której był Berbeka, to wysiłek ponad możliwości nieprzygotowanego organizmu, a dla wytrenowanego czasami nawet godzina drogi. Moja koleżanka, która wysłuchiwała opowieści o tym, jak ciężko jest na wyprawach, jak sam ruszyła w góry, powiedziała mi po powrocie z pierwszej z nich: „Teraz dopiero rozumiem, co ty tam przeżywasz”.

Na 8-tysiącach metrów jest ponad 60 procent mniej tlenu w powietrzu. Jednego z głównych energetyków, którego potrzebują nasz umysł i mięśnie, żeby żyć, a tym bardziej żeby iść. Berbeka osiąga zimą wysokość do tej pory niezdobytą przez żadnego człowieka. Warunki są złe. Ciemno, wiatr, potworne zmęczenie, zapewne częściowe odwodnienie organizmu oraz brak orientacji w terenie, powodują, że Maciek przez radio mówi, że jest na szczycie. Tymczasem w bazie mają wątpliwości. Nawet Wielicki o tym wspomina w książce „Berbeka. Życie w cieniu Broad Peaku”, Dariusza Korytki i Jerzego Porębskiego, że w tamtej chwili on już wiedział, że to jest za szybko, że Berbeka nie mógł jeszcze dojść do szczytu i najpewniej jest na Rocky Summit. Nikt Maćkowi jednak o tym nie mówi. Gratulacje, chwała, zaszczyty i tak będzie do momentu, aż Alek Lwow poinformuje artykułem w „Taterniku”, że Berbeka na szczycie nie był. Porębski i Korytko piszą, że Maciek wtedy oświadczył, że nigdy więcej nie weźmie udziału w żadnej wyprawie narodowej, że czuje się oszukany, a nawet zdradzony. O tym, żeby przez następne 25 lat choćby się zająknął na temat ponownej próby wejścia na Broad Peak, nikt nigdzie nie wspomina.

Problem Broad Peaku

Skąd więc to przedziwne przekonanie autora scenariusza i reżysera, żeby pokazać Maćka Berbkę jako człowieka, który zmaga się przez całe życie z problemem Broad Peaku? Natomiast tragicznie zakończoną wyprawę w 2013 ukazać jako rodzaj zbawiennego oczyszczenia, aby „Maciek mógł uporać się z traumą tamtej niedokończonej sprawy”?

Można by nawet przyjąć taką wizję autorów, gdyby nie fakt, że trudno pozbyć się wrażenia, że Dawid i Ludkowski chcą bardziej zadośćuczynić rodzinie Berbeki oraz środowisku himalaistów i zarazem nie powiedzieć nic kontrowersyjnego o nieżyjącym już Maćku.

Dla filmu nie ma nic gorszego niż bohater bez skazy. Dlatego ten film jest po prostu słaby. Oprócz tego, że pozbawili Maćka Berbekę, tego co w nim najciekawsze, to całą historię wyczyścili ze wszystkich kontrowersji. Nawet ostatnia wyprawa zakopiańskiego bohatera w ich filmie wygląda jak wspomnienie pośmiertne i do tego takie, w którym się nic specjalnego nie wydarzyło, a przecież wydarzyło. Twórcy nie zaskakują. O tragedii wyprawy w 2013 roku napisano i powiedziano więcej niż na jakikolwiek inny górski temat. Po co było robić film, który nie dodaje do tego nic nowego. Dokonano najgorszego przestępstwa w filmie fabularnym – widz nie zostaje zaskoczony czymkolwiek.

Bez dramatyzmu

Jedna z najważniejszych decyzji, która zapadła na tamtej wyprawie w namiocie przed wyjściem na szczyt, aby wychodzić o piątej rano, a nie wcześniej, za późno na zdobywanie góry, jest pokazana jak rozmowa w kawiarni. Późniejsze próby udramatyzowania tych scen krzykami Wielickiego do radia „odezwijcie się kurwa, odezwijcie się do cholery”, którego bardzo wiarygodnie gra Łukasz Simlat, brzmią banalnie, a niekiedy nawet irytująco.

Reżyser zebrał świetną ekipę aktorską. Adama Bieleckiego, uczestnika wyprawy, gra Dawid Ogrodnik, jeden z najciekawszych polskich aktorów, którego obecnie możemy oglądać w debiucie Daniela Jaroszka w „Johnnym”, opowieści o księdzu Janie Kaczkowskim. Ogrodnik to kameleon aktorski. Staje się postacią, którą gra i szkoda, że w filmie Dawid nie ma więcej do powiedzenia aktorsko poza dwoma zdaniami. Artura Małka gra Maciek Kulig. Też nie dostaje szansy pokazania co potrafi. Tomasza Kowalskiego, granego przez Macieja Raniszewskiego, który w tamtej wyprawie zginął w trakcie powrotu ze szczytu, tak jak główny bohater, to nawet nie daje się zapamiętać, a szkoda. We wspomnianej już książce Porębskiego i Korytki opis dramatu Kowalskiego, który nie ma siły wrócić, jest relacją do ostatniej chwili, trzymającą za gardło i rozkrajającą serce z bólu. Dlaczego autor scenariusza tak po prostu przepłyną łagodnym strumieniem po tych wydarzeniach pozostanie jego tajemnicą. Niewykorzystana szansa na dramatyczne, mocne kino. Tym bardziej, że historia życia Maćka i wypraw na Broad Peak to niesamowita opowieść o starym górskim świecie lodowych rycerzy, który zostaje wyparty przez współczesny himalaizm. To mogła być opowieść o dużo mocniejszym wydźwięku niż „Everest” Baltasara Kormakura.

Zmarnowana szansa

Kolejna niewykorzystana szansa zmierzenia się w końcu z legendą i największą kontrowersją polskiego środowiska himalaistów, Andrzejem Zawadą (w tę postać wcielił się Tomasz Sapryk). Ten jest pokazany w filmie tak, jakby nie miał tam nic do powiedzenia, a przecież była to postać, która decydowała o wszystkim. Jedno jego zdanie było jak wyrok. Idziesz i będziesz bohaterem albo nie idziesz i jesteś tylko dodatkiem do polskiego himalaizmu. On decydował, kto może jechać, a kto nie. Znam kilka relacji himalaistów z tamtych danych czasów, którym przetrącił górską karierę. Takie były kiedyś czasy.

Poza tym, chyba wszyscy mamy niedosyt informacji, bo tak do końca nikt nie wyjaśnił ostatecznie, co się wydarzyło na wyprawie w 2013 roku i doprowadziło do tragedii. Sam raport po wyprawie jest ostry i demoluje jestestwo młodych wspinaczy, ich postawę i wiarygodność. Jednak nie ma odpowiedzi, co za tym stało. Dlaczego? Może dlatego, że odarłoby to z piękna charakter współczesnych wypraw w góry wysokie, a nikomu na tym nie zależy. Dzisiejsze ekspedycje to dość bezwzględny wyścig, za którym idą duże pieniądze, sława i oczywiście wieczna chwała. Lepiej nie wspominać przy takich okazjach o bardzo ciemnych stronach wysokogórskich zmagań. Przynajmniej lepiej dla sponsorów.

Cudowne zdjęcia

Film ma naprawdę piękne zdjęcia gór, za które cenię Łukasza Gutta. Jest co podziwiać. I to wydaje się największą wartością tego obrazu. Okupioną ciężką pracą wielu ludzi z ekipy produkcyjnej, która dotarła na wysokość ponad 5 tys. metrów w Karakorum. Taszcząc przy tym ponad 8 ton sprzętu, wniesionego przez 250 tragarzy i 25 jucznych zwierząt. To jeden z rekordów tego filmu, który pewnie przejdzie do historii polskich produkcji. Aktorzy i ludzie z ekipy pracowali niekiedy w skrajnie trudnych warunkach, doświadczając silnych wiatrów i zimna, z którym górscy wojownicy borykają się w czasie większości swoich wypraw. Niektórzy zadają sobie pytanie: Po co w dzisiejszym technicznie zaawansowanym świecie filmu taki wysiłek, skoro w studiu można odtworzyć największe bitwy morskie z udziałem smoków ziejących ogniem albo post apokaliptyczne światy w każdym miejscu na ziemi i w kosmosie? Naprawdę zbudować wiarygodny świat górskich przygód dzisiaj nie jest trudno. Twórcy „Broad Peak” podkreślają, że chcieli się zbliżyć jak najbardziej do rzeczywistości panującej na dużych wysokościach.

Rozumiem i szanuję ten sposób pracy. Szkoda tylko, że nie zostało to w pełni wykorzystane.

W pierwszych scenach filmu obserwujemy zmagania Berbeki z górą w czasie jego wyprawy na Broad Peak sprzed 25 laty. Ze wspomnień Maćka wiadomo, że było to bardzo ciężkie podejście i trudny powrót w skrajnie niebezpiecznych warunkach. Z tym, że w obrazie filmowym w ogóle tego nie czuć. Podkreślam ponownie, że bliżej tym zdjęciom do dokumentu, których wiele można zobaczyć na festiwalach górskich jak te w Lądku Zdroju, w Krakowie lub na „Kolosach” w Gdyni. Akacja ratunkowa, która rusza po zakopanego w jamie Berbekę też jakby jest oczywista i bez żadnych dramatycznych zwrotów. Przyszli po Macieja i go uratowali. To wszystko. Próba ukazania tego w rzeczywistych dialogach, w trakcie połączenia Berbeki z bazą, nie daje poczucia niebezpieczeństwa, a działa wręcz na niekorzyść. Nie daje emocji, o które chodzi w filmie, które mogłyby poruszyć tego widza, który z górami nie ma wiele wspólnego, ale lubi piękne opowieści o nich.

I chyba ten pomysł, trzymania się tak bardzo górskiej rzeczywistości zadziałał wbrew Dawidowi i Ludkowskiemu, bo nie udało im się stworzyć obrazu, który spowodowałby „wpadnięcie” w fotel. Chyba warunki pokonały ekipę, która faktycznie była tak zmęczona, że wykrzesała z siebie jedynie trochę dobrych pejzaży i ostatecznie trochę banalnych scen aktorskich. A wydawało się, że film o zmaganiach herosów gór miał okazję stać się obrazem, który robi zamęt w głowie i zostaje na długo z nami. Popularność książek o górach, a w szczególności o jej zdobywcach, cieszą się niesłabnącym zachwytem na całym świecie od lat. Dobry film jest tym rodzajem sztuki, który może działać o wiele mocniej. Niestety, nie polski „Broad Peak”.

Czytasz nas? Podobają Ci się zamieszczane przez nas treści?
Wesprzyj nas swoją wpłatą.
Wpłacając pomagasz budować Crowd Media – wolne media, które patrzą władzy na ręce.

WPŁAĆ

POLUB NAS NA FACEBOOKU

Facebook Comments

Redakcja portalu CrowdMedia.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść artykułów nadesłanych przez użytkowników.
Media Tygodnia
Ładowanie