Sport

To jest ten sezon? Matchday, diler biletów i mobilna trybuna z Anfield [REPORTAŻ, część 2]

Nie kupujcie u koników – ostrzegali nas wszyscy. Bilety na Anfield są gorącym towarem, a wszędzie, gdzie są pieniądze, zjawiają się cwaniaczki i oszuści. Kupić wejściówkę na mecz Liverpoolu ot tak, sprzed komputera w Polsce, nie będąc członkiem fanklubu? To w zasadzie niemożliwe.

Atmosfera się nakręca

Klubowy system dystrybucji biletów premiuje bowiem kluby kibica i lokalnych mieszkańców. W sieci można jednak znaleźć wiele ofert sprzedaży wejściówek czy wycieczek do Liverpoolu, których mecz jest największą atrakcją. Może to być ciekawe rozwiązanie, ale najważniejsze, by kilka razy należy sprawdzić źródło oferty. Łatwo jest wydać 200 funtów i zostać z nic niewartym świstkiem papieru.

Czy tajemniczy samochód, o którym mówiła Margaret, był godnym zaufania źródłem? Z jednej strony – poleciła go nam miejscowa osoba. Z drugiej – nietrudno sobie wyobrazić, że to jakiś klasyczny manewr na okradanie naiwnych futbolowych turystów. Ale gdyby tak było, to czy w sieci nie znalazłaby się jakaś przestroga…? Odpowiedzi na te wątpliwości mieliśmy poznać za kilka godzin. Nad Liverpoolem wstało słońce, rozpoczął się dzień meczowy. W okolicy Anfield określenie matchday nabiera innego wymiaru. Już od rana czuć tu atmosferę piłkarskiego święta. Na sześć godzin przed meczem przy stadionie spacerują ludzie w szalikach i koszulkach. Kibice fotografują się pod pomnikiem legendarnego Billa Shankly’ego, zatrzymują się na chwilę zadumy przy tablicy upamiętniającej tragedię na Hillsborough, tłumnie odwiedzają klubowy sklepik. Na głodnych czekają już food tracki serwujące fish and chips i yorkshire pudding. Uliczni sprzedawcy klubowych pamiątek – każdy z nich ma na szyi identyfikator! – namawiają do zakupu bogatej oferty szalików. A w klimatycznej knajpce Georgie Porgy, która znajduje się naprzeciw stadionu, chętnych na śniadanie jest tak wielu, że kolejka ustawia się za drzwiami.

Georgie to miejsce, które udowadnia, jak ważny jest klimat lokalu. Serwuje najprostsze brytyjskie dania – tosty, frytki czy angielskie śniadania z kawą za 5 funtów. Kawa jest najzwyklejsza, rozpuszczalna, ale gdy że pijemy ją z plastikowych, czerwonych kubków z klubowym herbem… smakowała lepiej, niż napar z najlepszych etiopskich ziaren arabiki. Na ścianach Georgiego wiszą zdjęcia piłkarzy Liverpoolu (większość z autografami), repliki pucharów, oryginalne koszulki… A obok legendarny stadion, spod którego słychać pierwsze śpiewy. Zerknęliśmy niecierpliwie na zegarki – zbliżał się czas, by poszukać tajemniczego samochodu, naszej ostatniej przepustki na czerwone trybuny Anfield.

Niech to nie będzie Adrian

– Jak on miał na imię? Andy? Adrian? – zastanawialiśmy się, rozglądając nerwowo w okolicy naszego pubu.

– No, jeśli Adrian, to już widzę jaki będzie skuteczny w temacie ogarnięcia biletów – wtrącił Michał, nawiązując do wyczynów rezerwowego bramkarza The Reds.

– Dobra, usiądźmy w środku, zobaczymy, co się będzie działo. Obserwujmy.

Zamówiliśmy kolejkę przy barze i czekaliśmy na jakieś sygnały mogące świadczyć o tym, że w okolicy pojawił się tajemniczy – co tu dużo mówić – biletowy diler. W środku było dość tłoczno – pub stanowił przystanek w drodze na stadion, więc szybko zapełnił się ludźmi w czerwonych koszulkach i szalikach. Ci, dla których zabrakło stolików, na stojąco obserwowali transmisję meczu Manchesteru City z Newcastle. My zerkaliśmy na ekran jednym okiem. Naszą uwagę zwróciło co innego – niektórzy z gości pubu trzymali w rękach koperty, zaglądali do środka i chowali je do kieszeni. Wyglądało to podejrzanie.

Po chwili do środka weszło czterech gości w czerwonych szalikach. Jeden z nich podszedł do baru, zawołał barmankę i zapytał:

– Where can I find Arian?

Ok, mamy trop! I najważniejsze, że gość nie nazywa się Adrian. Spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo, odłożyliśmy kufle i ruszyliśmy śladem przybyszów, którzy już opuszczali pub. Po krótkim spacerze doszliśmy za nimi do zaułka, na końcu którego stał tajemniczy samochód. A obok… Kolejka! W starym Fordzie co chwila uchylała się szyba, a przez okno przekazywane były koperty z, jak się można było domyśleć, biletami.

Staliśmy chwilę, obserwując tę niecodzienną dystrybucję. Żadne słowa nie padły, ale każdy z nas myślał to samo. Podejść? Zaufać? Skoro jest tu tak wielu miejscowych… Dobra, podchodzimy!

– Słyszeliśmy, że można u ciebie dostać bilety na dzisiejszy mecz?zapytaliśmy niepewnie, co najmniej jakbyśmy pytali o nielegalne używki na Mathew Street.

– A zapisywaliście się? Jesteście na liście? – zapytał siedzący na miejscu kierowcy zakapturzony młody człowiek.

– Niestety nie, wczoraj tu przylecieliśmy z Polski.

– Sorry, mates. U mnie trzeba się zapisać z wyprzedzeniem – powiedział chłopak i domknął przyciemnianą szybę.

Ruszyliśmy z powrotem. Było tak blisko! Ale zaraz, zaraz. Przecież nie jesteśmy tu ostatni raz! Porozumiewawcze spojrzenie… wracamy do hanldarza.

– Sorry, nie mam biletów na wednesday game – powiedział od razu. Ale my mieliśmy inną sprawę.

– A jak się z tobą skontaktować, jakbyśmy chcieli tu przyjechać za miesiąc na mecz i fetę?

– To mój numer. Odzywajcie się wcześniej następnym razem. Dogadamy się – powiedział nasz diler z uśmiechem. I dodał: Nie kupujcie od nikogo biletów pod stadionem, oszukają was.

Ok, dziwnie brzmiała ta przyjacielska porada od gościa, który sam sprzedaje bilety na trzy godziny przed meczem, w dodatku w jakimś ciemnym zaułku. Ale z kolejnymi wizytami w naszym lokalu i nawiązaniem kolejnych znajomości, dowiedzieliśmy się o co chodzi z tymi wejściówkami i dlaczego są one autentyczne. Otóż nasz dystrybutor biletów należy do jakiegoś prężnie działającego klubu kibica i z wyprzedzeniem wie, którzy koledzy na danym meczu się nie pojawią. I właśnie tymi “zwrotami” handluje. Niech i tak będzie. Tak czy siak, czuliśmy, że jesteśmy już jedną nogą na Anfield. Jak nie teraz, to przy kolejnych odwiedzinach miasta Beatlesów. A następna okazja miała być przecież wyjątkowa – mistrzowska feta na ulicach miasta. Po tych samych uliczkach, obok tych domków zbudowanych z czerwonej cegły, które mijaliśmy teraz, za kilka miesięcy miał przejeżdżać autokar z świętującymi tytuł zawodnikami The Reds. A czerwony tłum kibiców fetować miał razem z nimi.

Mobilna trybuna

Pierwszy wybuch radości miał miejsce o 16:18, gdy Virgil van Dijk głową umieścił piłkę w siatce. Drugi – sześć minut później, gdy Holender w ten sam sposób podwyższył na 2:0. Spotkanie było pod kontrolą, a na dodatek wcześniej City straciło punkty. Kibice Liverpoolu już obliczali przewagę w tabeli, ze spokojem oglądając mecz przy akompaniamencie polskiego komentarza. Tak, to nie pomyłka. Na mecz Liverpool-Brighton przelecieliśmy pół Europy, by ostatecznie obejrzeć go 200 metrów od stadionu dzięki transmisji w polskim Canal+ Sport.

Jak to się stało? Po niepowodzeniu z zakupem biletów, wróciliśmy pod Anfield. Cóż, tak czy siak trzeba było ten mecz zobaczyć. Dziwne to było uczucie: jesteś pod stadionem, niemal czujesz zapach szatni, przejechałeś dwa tysiące kilometrów, a Salaha i spółkę będziesz śledził na ekranie. Pytanie – na jakim ekranie. Bo przed stadionem stał telebim. Pytamy więc stewarda czy tu będzie wyświetlany mecz. Chłopak rozłożył tylko ręce, coś tam zaczął tłumaczyć tym liverpoolskim angielskim… Czyli telebim odpada, tam pokazują tylko archiwalne bramki, nie tylko Mane i Firmino, lecz także Suareza i Coutinho, by jeszcze bardziej nakręcić meczową atmosferę. A tłum gęstnieje, ludzie stoją w długich kolejkach pod wejściami na sektory, niektórzy próbują jeszcze szczęścia w kasach, ale odchodzą z kwitkiem. Patrząc na tę czerwoną, rozśpiewaną masę, trudno sobie wyobrazić, że wszyscy zmieszczą się na trybunach Anfield. Ma się wrażenie, że to całe miasto przyszło świętować postawienie kolejnego kroku na drodze do upragnionego mistrzostwa.

Staliśmy pod słynną bramą, nazwaną na cześć Billa Shankly’ego, nad którą napisane jest motto klubu: “You’ll never walk alone”. I nagle usłyszeliśmy, jak te same słowa niosą się ze stadionu. Kibice śpiewali swój hymn, a to znak, że zaraz się zacznie.

Gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki podniosłej pieśni i rozległ się aplauz ponad 50 tysięcy fanów The Reds, ruszyliśmy na poszukiwania jakiejś knajpy i transmisji. Tu pełno ludzi, tam pełno, dobra – wchodzimy, bo zaraz pierwszy gwizdek. Jest telewizor, żyjemy!

Tylko czemu na tym telewizorze jakiś krykiet leci? Podeszliśmy do baru, raz jeszcze dopytać co z tym meczem?

– Nigdzie tego meczu nie obejrzycie. To pierwszy raz, gdy Amazon wykupił prawa do transmisji. Puby nie mogą tego pokazywać – wyjaśnił barman i wrócił do wycierania kufli.

Goście lokalu, choć w szalikach i czerwonych koszulkach, wyglądali na pogodzonych z losem. Ale nie my. Jak wiadomo, dla Polaka nie ma nic niemożliwego. Mieliśmy swojego asa w rękawie. Znaleźliśmy stolik w kącie, odpaliliśmy aplikację na telefonie i po chwili jako jedyni oglądaliśmy Liverpool-Brighton. Z polskim komentarzem.

 

– Możemy się dosiąść? – padło pierwsze, a potem jakieś dziesięć kolejnych pytań lokalsów. Po kilku minutach byliśmy oblężeni.

Świetna scena. Mały stolik, na stole smartfon podłączony do gniazdka, oparty o kufel. Jesteśmy jakieś 200 metrów od stadionu i oglądamy polską transmisję pojedynku z Brighton. Wokół stolika jakieś dwadzieścia rozemocjonowanych osób w szalikach The Reds. Chyba przypadkiem stworzyliśmy pierwszą polską trybunę przy Anfield Road. W dodatku mobilną!

Tu już się nic nie stanie

Z każdą minutą fani Liverpoolu byli coraz bardziej spokojni o losy meczu. Rozpoczęły się dyskusje o piłce. Gdy nasi nowi znajomi dowiedzieli się, że przyjechaliśmy z Polski, zaczęli chwalić Roberta Lewandowskiego. Walijczyk, którego przez akcent wyjątkowo trudno było zrozumieć, w obrazowy sposób opisywał gradację zawodników w futbolu.

– Ronaldo – powiedział, podnosząc rękę na wysokość pasa.

– Messi – dodał, podnosząc ją wyżej.

– Lewandowski – zakończył, a dłoń była już na poziomie głowy.

Drugi z Polaków, którego liverpoolczycy darzą ogromnym szacunkiem, to  oczywiście “Dżerzi” – Jerzy Dudek. “Big Pole in our goal” – jak śpiewali o bohaterze z finału Ligi Mistrzów ze Stambułu. W ogóle, w oczach angielskich fanów futbolu Polska jest nacją  Lewandowskiego i bramkarzy. Boruc, Fabiański, Szczęsny – to doskonale znane na Wyspach nazwiska. Zresztą, jeden z naszych rozmówców przyznał, że widziałby Szczęsnego w bramce Liverpoolu, gdyby klub nie zakupił Allisona.

– Tu już się nic nie stanie – powiedział z zadowoleniem Walijczyk, gdy dobiegała 73. minuta gry. Wszyscy przytaknęli, a po chwili złapali za głowy. To właśnie Allison popełnił fatalny błąd. Bramkarz The Reds zagrał ręką poza polem karnym, wyleciał z boiska, a rezerwowy Adrian już po chwili wyciągał piłkę z siatki. Ostatnie dwadzieścia minut było nerwowe, ale ostatecznie wszyscy odetchnęli z ulgą. Liverpool zwyciężył, powiększył przewagę, zmierzał wprost po tytuł.

Będziecie na wednesday game? – pytali nas jeszcze kibice przy pożegnaniu. Pokręciliśmy głowami, wyjaśniliśmy, że już we wtorek wracamy do domu.

– Ale na pewno przyjedziemy na wiosnę – zapewniliśmy. Nikt nie mówił tego głośno, by nie zapeszać, ale wszyscy wiedzieli, o co chodziło. Przyjedziemy na fetę.

Gościnny jak liverpoolczyk

Wygrany mecz zwiastował wesołe popołudnie i wieczór. Oczywiście wszystko skończyło się w Grove, gdzie zebrał się już pokaźny tłumek.

O, nie, to znowu wy? – roześmiała się na nasz widok Margaret. – Tylko dziś nie śpiewajcie na karaoke. Nie dość, że nie umiecie, to jeszcze kompletnie nic nie rozumiem – dodała rozbawiona barmanka.

Oczywiście tematem numer jeden barowych rozmów był mecz. Nawet racjonaliści, którzy starali się tonować nastroje, z trudem ukrywali optymizm. Szczególnym entuzjazmem wykazywał się rudowłosy kibic, który miał doczekać się pierwszego mistrzostwa dla Liverpoolu w życiu. Kibicował The Reds od małego, z zazdrością patrzył długie lata na Manchester United sir Aleksa Fergusona. Potem wściekał się, gdy swoje wielkie chwile przeżywała Chelsea, Manchester City czy nawet Leicester. Płakał, gdy Liverpool wypuszczał z rąk niemal pewne mistrzostwa. Ale teraz? W sportowej walce piłkarze Jurgena Kloppa nie mieli prawa tego zaprzepaścić.

– Klopp to twórca. On stworzył tę drużynę, pasuje tu idealnie, potrzebowaliśmy go tutaj – nawijał kibic swoim liverpoolskim angielskim. – Koledzy, to się stanie. Doczekam się – mówił z wyraźnym wzruszeniem.

Wśród gości lokalu szybko rozeszło się, skąd jesteśmy i jaki był cel naszej wyprawy. Liverpoolczycy zareagowali z entuzjazmem. Okazywali to dobrym słowem i… serwowanymi kolejkami.

– Kochacie to, co ja kocham i bardzo to szanuję! – zawołał rudy kibic i pokazał gestem barmance, że czas uczcić wygrany mecz toastem. Podszedł do nas też starszy dżentelmen i podziękował, że przyjechaliśmy na mecz jego drużyny. Z kolei pewna kobieta zaoferowała, że pomoże nam zdobyć bilety na wednesday game. Środowe derby z Evertonem miały być następnym krokiem w drodze po mistrzostwo. Skoro mecz z Brighton wyzwalał tutaj takie emocje, to aż trudno sobie wyobrazić, co dzieje się na derbach. Szkoda, że musieliśmy już wkrótce wracać. Pozostał nam tylko ostatni rozdział wyprawy…


Przeczytaj pierwszą część reportażu: To jest ten sezon? Zachłyśnięci Liverpoolem

Czytasz nas? Podobają Ci się zamieszczane przez nas treści?
Wesprzyj nas swoją wpłatą.
Wpłacając pomagasz budować Crowd Media – wolne media, które patrzą władzy na ręce.

WPŁAĆ

POLUB NAS NA FACEBOOKU

Facebook Comments

blok 1

Redakcja portalu CrowdMedia.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść artykułów nadesłanych przez użytkowników.
Media Tygodnia
Ładowanie