To był mecz, na który czekali wszyscy fani Premier League. I nie zawiedli się. Liverpool pokonał 2:0 Manchester United i wykonał kolejny krok do pierwszego od 30 lat mistrzostwa ligi angielskiej.
– To będzie dla nas bardzo ważne spotkanie, myślę że mogę go porównać do meczów z Evertonem. Grając z takim rywalem, jak Manchester United musisz być perfekcyjny, kreatywny i dominować. W taki właśnie sposób postaramy się zaprezentować przed naszymi kibicami – mówił przed szlagierowym meczem Liverpoolu z Manchesterem United trener gospodarzy, Jurgen Klopp. Niemiec słynie z poczucia humoru, jednak w tym przypadku był śmiertelnie poważny. Starcia The Reds z Czerwonymi Diabłami to angielskie klasyki podszyte wzajemną niechęcią fanów obu zespołów. Tutaj zwycięstwo to nie tylko trzy punkty, ale także sprawa prestiżowa.
I Klopp nie rzucał słów na wiatr. W niedzielny wieczór jego piłkarze zdominowali osłabiony tego dnia Manchester (kontuzja pleców najlepszego strzelca drużyny, Marcusa Rashforda). Już w pierwszej połowie meczu okrzykniętego “Bitwą o Anglię” zespół z Liverpoolu pokazał, jak należy grać w takich meczach. Gospodarze pozwolili wyszumieć się Manchesterowi w kilku pierwszych minutach, by wziąć sprawy w swoje ręce.
Już po niespełna kwadrasie gola na 1:0 strzelił Virgil van Dijk, który wykorzystał idealne dośrodkowanie z rzutu rożnego Trenta Alexandra-Arnolda (9. asysta w tym sezonie!). Manchester zgasł. Gospodarze przeprowadzali kolejne efektowne ataki, które inicjowali błyskotliwi i efektywni – Giorginio Wijnaldum i Roberto Firmino. Co ciekawe, obaj pokonali Davida De Geę, jednak ich trafienia zostały anulowane. Przy bramce Wijnalduma sędzia dostrzegł pozycję spaloną, przy bramce Firmino zadziałał VAR – kilka chwil wcześniej van Dijk faulował bramkarza gości. A Manchester? Niech komentarzem gry drużyny Ole Gunnara Solskjaera będzie fakt, że pierwszy strzał na bramkę Liverpoolu oddał dopiero w 40. minucie Anthony Martial.
W drugiej połowie The Reds jeszcze podkręcili tempo. Na bramkę De Gei sunęły kolejne ataki i tylko doskonałe interwencje Hiszpana (i szczęście) utrzymywały Manchester przy życiu. Mimo doskonałych okazji wyniku nie podwyższyli ani Jordan Henderson (piękny strzał z dystansu), ani Mohamed Salah (kiks w sytuacji sam na sam). Defensywa gości przypominała zlepek przypadkowych ludzi, którzy grają ze sobą pierwszy raz. Panika – to słowo, które najlepiej odzwierciedla poczynania defensorów Czerwonych Diabłów.
Goście w drugiej połowie mieli na dobrą sprawę jedną, ale doskonałą okazję do wyrównania. Oko w oko z Alissonem stanął w 59. minucie Martial, jednak uderzył z całej siły, wolejem i piłka poszybowała nad poprzeczką. To było poważne ostrzeżenie dla Liverpoolu, które zadziałało. Zawodnicy Kloppa do końca meczu kontrolowali wydarzenia na boisku, starali się podwyższyć prowadzenie, jednak pamiętali o defensywie. Nagrodą za ich mądrość była druga bramka, którą w doliczonym czasie gry zdobył Salah, wykorzystując świetne wznowienie gry Alissona.
Po niedzielnym zwycięstwie Liverpool ma już 16 punktów przewagi nad drugim w tabeli Manchesterem City. Po prostu nie ma innej możliwości, niż mistrzostwo dla drużyny Kloppa. Jasne, zostało jeszcze kilka kilometrów do końca maratonu, jednak gdy dobrze wytęży się wzrok, można już dostrzec linię mety. Tym bardziej, że najgroźniejsi rywale potykają się tak często. W ten weekend Manchester City tylko remisował z Crystal Palace, a Leicester przegrał z Burnley. Trzeba powiedzieć głośno – to jest TEN sezon.
Czytasz nas? Podobają Ci się zamieszczane przez nas treści?
Wesprzyj nas swoją wpłatą.
Wpłacając pomagasz budować Crowd Media – wolne media, które patrzą władzy na ręce.
POLUB NAS NA FACEBOOKU