„Wesele” Wojciecha Smarzowskiego znowu bije między oczy, choć zupełnie inaczej niż jego pierwszy film o tym samym tytule. To zupełnie dwa różne obrazy, tylko pozornie połączone wątkiem weselnym. Nie spodziewajcie się takiej dobrej zabawy jak wtedy. Jest zupełnie inaczej. Teraz Smarzowski daje Polsce w twarz, za to kim była i kim jest, nie po to, żeby sprawić nam ból, tylko dla otrzeźwienia. To, nie jest problem, co reżyser nam pokazuje, tylko, co my teraz z tym zrobimy.
Skandalu nie będzie. Nikt tego filmu nie zakaże. Gdy reżyser mówił o takich zagrożeniach, to raczej miało spełniać funkcję marketingową. Nie ukrywam, że skuteczną. Przynajmniej dla mnie. Smarzowski to już marka. Tak jak na pewnych reżyserów się idzie do kina albo nie idzie, tak się idzie na „Smarzola”. Wiadomo, czego się spodziewać. Dla osób, które nie mają nerwów, bo będzie znowu pożoga, krew, gwałt, rozprawa z naszymi polskimi strachami, itd., obraz jest całkowicie niestrawny. Pewnie dlatego, żeby rozproszyć obawy takich widzów, promowany jest jedynie przekaz o weselu polskim. Przaśnej, ludycznej zabawie i nic więcej. Widz miał skojarzyć z tym „Weselem” sprzed 20-laty, kiedy wódka lała się strumieniem, podparta dźwiękami „Białego misia”. Do tego z całą serią barwnych komplikacji, doprowadzających nas do łez rozpaczy albo ze śmiechu. Tym razem też mamy przedsiębiorcę, oszusta, złodzieja, a wręcz gangstera, Ryszarda Wilka, którego hipokryzja nas bawi i śmieszy, ale też wprowadza w zdumienie jego cynizm i bezwzględność. W tej roli Robert Więckiewicz, który jak zwykle aktorsko nie zawodzi. Na uwagę zasługuje też Michalina Łabacz, w roli jego córki Kasi oraz Agata Kulesza, bogobojna Ela, matka Kasi i żona Ryszarda Wilka. Jest jak wzorzec polskiej kobiety narodowej. Cicha, dobra, zdominowana, żyjąca jakby odprawiała pokutę, by w chwili odzyskiwania odrobiny pewności siebie, usłyszeć, że jest nikim.
Film jest bardziej ciosany siekierą niż malowany przez znakomitego reżysera. Jakby toporne kino współczesnego pijaństwa spotkało się z subtelnymi obrazami miłosnych wzruszeń i czułych pocałunków. Przekaz jest prosty, pełny szablonów, z mnóstwem frazesów, które rażą bardziej wyrafinowane gusta. Trudno jednak nie mieć wrażenia, że to zabieg celowy. Jakby twórca chciał wsadzić kij w mrowisko, tak głęboko, jak się tylko da.
Fabuła ma dwa porządki. Dzisiejszy, śmieszny i smutny i wczorajszy tragiczny i ciężki. Oba z początku przeszkadzają w skupieniu, ale później można się przyzwyczaić. Osobiście też mam z tym zgrzyt, bo miało być „Wesele” Wyspiańskiego, a wyszło trochę jak wyszło. Po prostu „Smarzowski” i trudno mieć do Smarzowskiego pretensję, że robi filmy po swojemu.
To dwie opowieści, które łączy postać Antoniego Wilka, nestora rodu. W tej roli Ryszard Ronczewski, zresztą swojej ostatniej. Aktor bowiem zmarł w czasie produkcji. To w jednej, najpierw starszy pan Antoni, a w drugiej przedwojenny Antek, którego gra Mateusz Więcławek. Antek zakochany w żydowskiej dziewczynie, Lei, zagranej przez śliczną Agatę Turkot, jest niezdecydowanym młokosem, wciśniętym w karby swojej społeczności, który będzie musiał szybko dorosnąć i zdecydować, czy jego stodoła ma służyć paleniu Żydów, czy ich ratowaniu?
Antoni, dziadek, pod wpływem ślubu wnuczki zaczyna sobie przypominać złe czasy, kiedy miłość mieszała się z nienawiścią, a tradycja była silniejsza niż nasze osobiste wybory. Więcej już nie zdradzę, bo nie tylko nie wolno, ale zachęcam do obejrzenia. „Wesele” 2021, to lektura obowiązkowa, po której w pamięci może coś zostanie i będzie przyczynkiem do zmiany w nas samych, tak jak zmieniają się losy i postawy bohaterów filmowych.
Jednoczesne pomieszanie porządków czasowych, to zagrywka tak bezwzględna, że nie ma miejsca na obojętność. Jesteś tu i teraz, w swojej bańce i zarazem przyglądasz się wszystkiemu, co rozgrywa się w filmie. Tak, jakbyś stał obok tych ludzi i musiał dokonać wyboru, czy usiądziesz z Żydami na rynku, czy weźmiesz kij i staniesz w okalającym ich kordonie? Najgorsze jest to, że boisz się tego wyboru, bo jest najzupełniej oczywisty. Zaglądając do naszej ciemnej duszy reżyser pyta, czy potrafisz przyznać się do tego przynajmniej przed samym sobą? I jesteś trochę jak młody Antoni Wilk. On też musiał dokonać jakiegoś wyboru, który wybrzmiewa echem w przyszłości. Już jako starzec szuka odpowiedzi na pytania, których nigdy sobie wcześniej nie zadał.
Tak, Smarzowski jak zwykle pokazuje duszę Polaka, czarną jak smoła. Jego nachalność w epatowaniu dramatem przechyla szalę ciężaru w stronę gwałtów, morderstw siekierą w głowę, niezwyczajnej brutalności, aż do zaniku człowieczeństwa. To nieznośne. Przykre i często nie do oglądania bez jakiejś „po filmowej” traumy. Ta brutalność osiąga taki stan, że zaczynamy czasami żałować tego przyjścia do kina, szczególnie w takich scenach, kiedy słyszysz płacz i patrzysz na nagie zgwałcone kobiety żydowskie, i wiesz, że to nie jest jeszcze koniec ich tragedii. Owszem, mamy tu też piękny wątek miłosny, pełen empatii i człowieczeństwa. Takiego, który daje wybór, kim moglibyśmy wtedy być. W stosunku do rozmiaru rozpaczy, wywołanej dramatem Żydów, wydaje się on niewielki, ale dla mnie, jak najbardziej proporcjonalny do sytuacji. Tak jak w ogóle w czasach wielkich tragedii – miejsca na miłość i współczucie, jest zawsze za mało.
Czytasz nas? Podobają Ci się zamieszczane przez nas treści?
Wesprzyj nas swoją wpłatą.
Wpłacając pomagasz budować Crowd Media – wolne media, które patrzą władzy na ręce.
POLUB NAS NA FACEBOOKU