Porzućcie nadzieję wszyscy ci, którzy liczycie na narodziny wielkiej koalicji partii opozycyjnych przed wyborami samorządowymi czy parlamentarnymi. Nie powstanie odpowiednik włoskiego „drzewa oliwnego (w warunkach polskich mogłoby się nazywać np. „kwitnąca jabłoń”), czyli koalicji partii lewicowych i centrowych, która pod wodzą Romano Prodiego pokonała miłośnika bunga-bunga – Silvio Berlisconiego.
Wskazuje na to przebieg dotychczasowych rozgrywek pomiędzy głównymi graczami jasnej strony mocy (pomińmy PSL) i na pewno nie jest to partia szachów, a warcabów raczej. Grzegorz Schetyna i Ryszard Petru wykreowali własne play-offy i to one mają, wg ich mniemania, wyłonić przyszłego pogromcę Małego Napoleona za dwa lata w bitwie ostatecznej.
Zachowują się przy tym jak dwie przyjazne drużyny, których kibice nie robią ustawek, przebijają piątki, a co młodsi zawodnicy śpiewają wspólne piosenki na sali sejmowej. O wrogości nie ma mowy, ba, przebąkuje się często o wystawieniu wspólnej reprezentacji podczas najważniejszej bitwy, ale w zaciszu gabinetów i w politycznych kuluarach toczą się większe i mniejsze potyczki, które mają jeden cel: osłabić, a nawet zabić przeciwnika, który wbrew powszechnemu mniemaniu i oczekiwaniu, tak naprawdę jest śmiertelnym wrogiem.
Bo jak może być inaczej, skoro zarówno Platforma jak i Nowoczesna rywalizują o ten sam elektorat antypisowski, a liderzy darzą się niechęcią porównywalną do tej, jaką Kaczyński czuje do Tuska.
Oto krótka historia oddalania się opozycji od koalicji.
Pierwszy krok w tył: ucieczka od koalicji wyborczej w 2015 r.
Genezą powstania Nowoczesnej stałą się przegrana Komorowskiego oraz narastające niezadowolenie z ciepłej wody w kranie, serwowanej przez partię rządzącą. Petru twierdzi, że wkurzyła go likwidacja OFE przez PO i to ostatecznie pchnęło go do zainicjowania nowego ruchu. Prawda jest taka, że jak na ekonomistę przystało, dostrzegł powstającą niszę polityczną, stworzył partię mogąca promować się jako „trzecia siła” i zagospodarowującą niezadowolonych wyborców Platformy . Liczył, że po rysującej się przegranej, partia Ewy Kopacz będzie zmuszona zawrzeć koalicję z Nowoczesną. Może nawet z nim jako premierem, kto wie? Niestety, piękny sen Ryszarda się nie spełnił, a zamienił się w koszmar członków Platformy, którzy min. z powodu odebrania wyborców przez ekipę Petru musiała przejść do opozycji, o czym można poczytać też tutaj.
Katastrofy tej można było uniknąć, gdyby startup polityczny, jakim była Nowoczesna, dał się wykupić po rozsądnej cenie bardziej doświadczonemu inwestorowi, jednak Petru nie dostrzegł żadnego interesu w koalicji przedwyborczej i liczył na wzrost wartości jego prywatnej partii. Nie pomogły zabiegi jednego z jego cichych wspólników, Bronisława Komorowskiego, który w styczniu ub. r. w wywiadzie dla „Newsweeka” przyznawał: „Ja mogę powiedzieć tyle, że jeszcze jako prezydent i aktywny uczestnik życia politycznego sprzyjałem temu, aby nie zmarnowały się głosy wyborcze, bo tak wtedy to wyglądało i porozumieniu między wszystkimi trzema – tzn. Platformą, Nowoczesną i PSL – było bardzo blisko, niestety nie udało się doprowadzić tego do końca. Zapewne z powodu różnych kalkulacji politycznych. A był pomysł na jedną wspólną listę i daleko idące uzgodnienie w tej kwestii. Żałuję, że nic z tego nie wyszło. Myślę, że dzisiaj Ryszard Petru może odczuwać satysfakcję, bo brak tego porozumienia działa na jego korzyść”.
Czy faktycznie skorzystał na tym Petru? Wątpię. Na pewno beneficjentem braku porozumienia stało się Prawo i Sprawiedliwość. Zresztą, co niewiarygodne, wszystkiemu zaprzeczył sam zainteresowany – będąc na fali rosnących sondaży- zarzucając wprost byłemu prezydentowi kłamstwo (sic!): „Bronisław Komorowski rozmija się z prawdą, mówiąc, że były takie rozmowy. Nigdy nie mieliśmy pomysłu stworzenia wspólnych list. Fundamentalne różnice gospodarcze są tak duże, że absurdem byłoby branie pod uwagę jakiekolwiek wspólnej listy”.
Już wtedy można było zauważyć, że stosunek lidera Nowoczesnej do ewentualnej koalicji partii opozycyjnych zależy od pozycji Nowoczesnej w sondażach.
Zachowanie podczas wyborów i równo rok temu, gdy .N poszybowała w sondażach dzięki obronie Trybunału Konstytucyjnego, zdradza prawdziwe intencje jej szefa. Nie zamierzał paplać się w ośmioletnich grzechach PO, jednocześnie mając pewność, że efekt nowości okraszony twarzami Aniołków nowoczesnej zdziała cuda, a toczona wewnętrznym rakiem Platforma albo się rozpadnie, a część posłów przejdzie do jego ugrupowania, albo przyczołga się skamląc z prośbą o koalicję na jakichkolwiek warunkach – za cenę przetrwania. Już widział swój wielki klub w Sejmie narzucający narrację po stronie opozycji. Faktycznie, w tym czasie wielu posłów przymierzało się do przejścia do Nowoczesnej. Podobno sam Trzaskowski prowadził takie rozmowy z Petru; ten jednak nie był szczególnie zainteresowany konkurencją ze strony młodego, przystojnego i elokwentnego polityka. Petru kluczył, bo wiedział, że nie może atakować bezpośrednio PO, o czym świadczy ta wypowiedź: „Dla Nowoczesnej optymalny scenariusz to taki, w którym idziemy do wyborów samodzielnie, uzyskujemy bardzo dobry wynik i tworzymy rząd sami lub z partnerami. Sięgnąłbym po wzór włoskiego Drzewa Oliwnego, które miało odsunąć od władzy Berlusconiego. Zbyt szeroka koalicja z trudem stworzyłaby skuteczny rząd.”
Drugi krok w tył: gra w KOD.
Tymczasem pikująca Platforma wybrała nowego szefa-zaprawionego w bojach politycznych Grzegorza Schetynę, długodystansowca, umiejącego wyjść obronną ręką z upokarzających dla niego sytuacji. Dla Petru to bardzo niewygodny przeciwnik, o wiele trudniejszy niż Ewa Kopacz. Spodziewając się „nieczystych” gierek, sam usztywnił swoje stanowisko i postanowił być sprytniejszy od samego mistrza zakulisowych rozgrywek, będąc tak naprawdę dopiero w polityczny przedszkolu. Miało się to na nim zemścić. Schetyna postanowił najpierw zrobić porządek wewnątrz własnej partii, powstrzymać spadki PO w sondażach, a potem zabrać się za Nowoczesną. Chociaż wydaje się, że mając po swojej stronie pełen partyjny skarbiec i silne struktury, wybrał raczej opcję na przeczekanie, na dewaluację efektu świeżości i wykrwawienie się Nowoczesnej w bojach na dwa fronty. Przełom roku pokazał, że miał rację.
Zanim do tego doszło, w ramach sprzeciwu wobec rządów PiS-u powstał Komitet Obrony Demokracji. Na arenie walki o prym w opozycji pojawił się trzeci gracz. Liderzy największych partii opozycyjnych zastanawiali, się jak obrócić ten fakt na swoją korzyść. Dostrzegali w KOD-dzie ewentualną płaszczyznę porozumienia, ale woleli przede wszystkim wypromować się na jego popularności, stąd tak wyraźne jego upolitycznienie podczas demonstracji. Stanowiły one łakomy kąsek, zwłaszcza dla Petru, który z powodu słabych struktur i braku doświadczenia nie był w stanie samodzielnie zgromadzić tłumów. Inaczej Schetyna, ten chcąc upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, postanowił zaangażować się w organizację manifestacji majowej KOD-u. W przededniu tego wielkiego wydarzenia zawiązana została koalicja Wolność -Równość -Demokracja, jednakże bez udziału PO. Schetyna chciał zaznaczyć swoją odrębność i nie firmować swoim szyldem tak niespójnej i różnorodnej koalicji . Biorąc pod uwagę szaleństwo, jakie trwało wtedy wokół KOD-u, nie można odmówić mu odwagi. Było to ryzykowne, ale polityczny nos nie zawiódł byłego ministra spraw wewnętrznych.
Demonstracja 7 maja okazała się wielkim sukcesem organizacyjnym PO. To największa demonstracja KOD-u w jego historii. Platforma mogłaby świętować , gdyby nie… Ryszard Petru, który sprytnie, podczas swojego przemówienia, zaproponował koalicję wyborczą partii opozycyjnej odbierając nie tylko inicjatywę Schetynie, ale przede wszystkim „przekazy dnia” . Tego Schetyna na pewno Petru nie zapomniał.
Trzeci krok w tył: nóż w plecy.
Nie zapomni mu także mieszania w Radzie Miasta jego matecznika Wrocławia. To tam, a raczej w całym woj. dolnośląskim, rozegrała się największa batalia wewnętrzna w PO, kiedy to po sławnym zjeździe w październiku 2013 w Karpaczu, Schetyna stracił władze w regionie na rzecz Protasiewicza. Teraz, po objęciu sterów w PO, zamierzał odbić ten region. Kosztem tej ofensywy stało się zamieszanie w Sejmiku Województwa Dolnośląskiego oraz utrata 6 radnych na rzecz Nowoczesnej w kwietniu 2016 r. Niedługo po tej rewolcie, do klubu PO przystąpił dolnośląski poseł Michał Jaros, co jeszcze bardziej rozsierdziło Schetynę. W listopadzie z PO uciekł jeszcze poseł Marek Sowa. Znowu krok dalej od ewentualnej koalicji.
Czwarty krok do tyłu: kolejne światełko w tunelu
Najwięcej o woli zjednoczenia obu liderów mówi ich zachowanie podczas protestu sejmowego. Entuzjazm kibiców w zjednoczonej opozycji osiągnął apogeum, by spaść ze słyszalnym w biurach na ul. Mokotowskiej i Wiejskiej hukiem. Akcję zainicjowała PO, Nowoczesna szybko się dołączyła wyczuwając krew i pojawiła się szansa na przejęcie inicjatywy przez opozycję. Jednak brakowało długofalowej koncepcji protestu, a i pomysłu na jego zakończenie nie było. Dodatkowo od początku wdarła się wzajemna nieufność liderów i obawa przed byciem ogranym. Taka sytuacja spowodowała brak koordynacji działań i brak decyzyjności. Mimo wspólnego czuwania na sali plenarnej, brakowało koordynacji działań. Ponadto Petru zaczął powadzić swoja grę i postępował wbrew wspólnym uzgodnieniom, jak wtedy, gdy ogłosił prze Sejmem, ku zaskoczeniu liderów PO, że protest będzie kontynuowany do upadłego. A potem poleciał do Portugalii.
Jego sławne już zdjęcie, a przede wszystkim kariera tegoż w mediach, spowodowały radość w szeregach PO i Schetyna, mimo że zachowywał się dosyć powściągliwie wobec nieoczekiwanego prezentu, wiedział, że wygrana w tej bitwie należy do niego. Postanowił więc utwardzić swoje stanowisko, podczas gdy Petru plątał się w zeznaniach. Przewodniczący PO nie pojawił się na spotkaniach z Jarosławem Kaczyńskim, po których Peru znowu zobaczył światełko w tunelu i mimo zakończenia protestu po senackim głosowaniu, mógł już triumfować w opozycyjnych play- offach. Wykrwawiony Ryszard Petru zaapelował jeszcze pod koniec stycznia o wspólne posiedzenie klubów, mając świadomość swojej słabnącej pozycji w sondażach, co bardzo dla niego charakterystyczne. Już podoba mu się pomysł koalicji wyborczej?
Podczas niedawnego posiedzenia rady Krajowej PO wyraźnie dało się odczuć gotowość do rozstrzygającej walki z PiS-em. Platforma postanowiła zostać opozycją totalną. Ostatnie sondaże, w których jej notowania przekraczają 20%, pozwalają optymistycznie patrzeć w przyszłość. Czy w swojej wizji walki z PiS-em jest miejsce dla Nowoczesnej jako koalicjanta? PO ma struktury i pieniądze. Nowoczesna nie posiada obu tych wartości, efekt nowości się skończył, a wybryki Petru długo nie zostaną zapomniane. Teraz Nowoczesna będzie tańczyć godowy taniec, a PO będzie kalkulować, czy się opłaca wejście w koalicję.
Jednak wynik tych kalkulacji jest nieistotny. Grzegorz Schetyna na pewno pamięta wszystkie grzechy Petru i nie ma zamiaru ich zapomnieć. A przy okazji toczyło się jeszcze wiele małych wojenek, które najjaskrawiej widoczne były na twitterze. I pomimo poczucia wspólnoty czy takiego samego celu, zwłaszcza wśród młodszych polityków obu partii, koalicji wyborczej nie będzie. Bo np. kto miałby być premierem? Żaden samiec Alfa nie ustąpi, no chyba że któryś z nich lub obaj przestaną być szefami. A tymczasem będzie tak, jak w znanej bajce:
„…Tak już chodzą lata długie,
Jedno chce – to nie chce drugie,
Chodzą wciąż tą samą drogą,
Ale pobrać się nie mogą.”
Tylko kto na tym skorzysta?
Czytasz nas? Podobają Ci się zamieszczane przez nas treści?
Wesprzyj nas swoją wpłatą.
Wpłacając pomagasz budować Crowd Media – wolne media, które patrzą władzy na ręce.
POLUB NAS NA FACEBOOKU