– Koledzy, to się stanie. Doczekam się – powiedział z wyraźnym wzruszeniem młody, rudowłosy mężczyzna, dopalił papierosa i wrócił do środka pubu. Gdy po chwili weszliśmy za nim, ten już trzymał w ręku kufel i wznosił kolejny toast za swoją drużynę, która przed kilkoma godzinami wygrała ligowy mecz. Rozpędzony Liverpool Jurgena Kloppa mocno zbliżył się do mistrzostwa Anglii. To miał być ten sezon. Ten wyczekiwany od 30 lat.
Miasto, które czeka na tytuł
Nikt wtedy nie przypuszczał, że za trzy miesiące świat zmieni się nie do poznania. W tamten sobotni, grudniowy wieczór w pubie The Grove trwało święto. Klimatyczny lokal, który mógłby być scenerią kryminału Agathy Christie, stoi jakieś pół mili od stadionu Anfield, a więc na trasie wracających z meczu kibiców. Kibiców szczęśliwych, kibiców rozśpiewanych bo “The Reds” pokonali Brighton 2:1 i umocnili się w fotelu lidera Premier League. Jeszcze kilka godzin wcześniej bywalcy Grove’a w napięciu wpatrywali się w ekran telewizora, licząc na potknięcie największego rywala w drodze po tytuł. I udało się – Manchester City stracił punkty w spotkaniu z Newcastle. Upragnione mistrzostwo było coraz bliżej.
Mistrzostwo, na które to miasto czeka 30 lat. To niesamowite, bo nie mówimy o brytyjskim średniaku, który trofea kolekcjonował okazjonalnie, a o jednym z największych klubów Europy, którego gabloty wypchane są pucharami. W 1990 roku, gdy Liverpool FC świętował osiemnaste, i – póki co – ostatnie mistrzostwo, był angielskim hegemonem, najbardziej utytułowanym klubem w kraju. Zresztą samo miasto, dumnie leżące nad rzeką Mersey, mogło śmiało czuć się futbolową stolicą Anglii, gdyż i druga lokalna drużyna, Everton, dorzuciła do prestiżowej puli swoje dziewięć mistrzostw.
Liverpool to miasto muzyki – przez Beatlesów, których piosenki rozbrzmiewają tu na każdym kroku – i futbolu, ale jeśli chodzi o piłkę, to zdecydowanie rządzi w nim ta czerwona część. Gdy chodzi się po mieście, czuć, że ono klubem z Anfield żyje, i żyje w oczekiwaniu na ten upragniony tytuł. Murale poświęcone “The Reds”, reklamy z udziałem piłkarzy, flagi na latarniach, klubowe elementy widoczne na ubraniach mieszkańców… Nawet fakt, że sympatyczna barmanka z lokalu na Mathew Street ma włosy ufarbowane na czerwono, nie wydaje się w tych okolicznościach przypadkowy. A może to już nadinterpretacja?
Na pewno nadinterpretacją nie są pełne entuzjazmu reakcje mieszkańców, na wieść o tym, że przylecieliśmy z Polski na mecz ich ukochanej drużyny. Na zwykły mecz z Brighton – nie Ligę Mistrzów, nie szlagier z Manchesterem United. Ot, po prostu Brighton. I to bez biletów na stadion: on-line są nie do zdobycia, więc uznaliśmy, że spróbujemy szczęścia na miejscu. Ale i w kasach zastaliśmy pustki.
Nic dziwnego. Trybuny co mecz wypełnione są do ostatniego krzesełka, każdy chce być częścią tego historycznego sezonu, chce być świadkiem, jak Liverpool zdobywa mistrzostwo Anglii po trzech dekadach czekania. Wiele osób, z którymi rozmawiamy tu o futbolu, nawet nie pamięta ostatniego tytułu dla “The Reds”, słyszało o nim tylko z opowieści rodziców i dziadków. To był 1990 rok, w ataku grał Ian Rush, a w bramce stał Bruce Grobbelaar i mógł łapać podania od swoich obrońców. Wciąż istniał Związek Radziecki, ale nie założono jeszcze Premier League. Dla kibiców urodzonych w latach ‘90, tych z pokolenia mundialu we Francji i EURO 2000, Liverpool czekający na mistrzostwo jest niemalże naturalnym elementem krajobrazu. W Wielkiej Brytanii od zawsze panuje królowa Elżbieta II, a “The Reds” czekają na tytuł – norma.
Minęło 30 lat, w czasie których swoje piękne historie pisały inne kluby. Kibice Liverpoolu mogli z zazdrością zerkać na wieloletnią dominację Manchesteru United, niepokonanych z Arsenalu, czy wsparty fortunami rozwój Chelsea i Manchesteru City. Teraz zespół zbudowany przez Jurgena Kloppa, cudotwórcy ze Stuttgartu, mknął prosto do celu. A co najważniejsze – potykali się rywale. Bo rok wcześniej kibice w czerwonych szalikach musieli przełknąć gorzką pigułkę – przegrali w całym sezonie tylko raz, z City, i do tytułu zabrakło im jednego, jedynego punktu. Ci sami kibice pamiętali, jak kilka lat wcześniej ich nadzieje zostały zaprzepaszczone wraz z potknięciem Stevena Gerrarda. Ale teraz? Z tak rosnącą przewagą? Z taką formą? To miał być ten sezon! Teraz tylko jakaś katastrofa mogła pozbawić Liverpool mistrzostwa.
I ta katastrofa nadeszła, tylko zaatakowała spoza światu futbolu.
Duże dzieci noszą czerwone czapki
Wtedy, na przełomie listopada i grudnia 2019 roku, wydawało się, że katastrofą może być kontuzja Mo Salaha lub Virgila van Dijka, albo nagły spadek formy, zmęczenie zawodników. Miasto powoli szykowało się do świąt Bożego Narodzenia, o atmosferę dbał świąteczny kiermasz, ulokowany u stóp monumentalnego St George’s Hall. Występujący w pubach na Matthew Street muzycy przeplatali w swoich repertuarach piosenki Beatlesów i „Last Christmas”.
Zbliżał się kluczowy moment sezonu. Kibice Premier League od dawna powtarzają starą prawdę: największe szanse na mistrzostwo ma ta drużyna, która poniesie najmniejsze straty w czasie świąteczno-noworocznego maratonu meczów. Gdy szliśmy miastem w stronę Anfield, czuć było to oczekiwanie, tę niecierpliwość, by zagrać następny mecz, zrobić kolejny krok do tytułu. To poczucie jeszcze wzrosło, gdy uliczny grajek, którego mijaliśmy w centrum, uderzył w struny gitary i zaintonował wpadającą w ucho przyśpiewkę o prostych słowach: “Mo Salah, Mo Salah!”
Wydaje się, że Liverpool jest idealnym miastem dla fanów futbolu i muzyki. My postawiliśmy na tę pierwszą opcję.
Ten ostatni triumf
W sezonie 1989/90 Liverpool wygrał w lidze 23 mecze, 10 zremisował, a przegrał 5. Mistrzostwo zdobył z 9-punktową przewagą nad Aston Villą. Najlepszym strzelcem zespołu był John Barnes, który w ostatnim, pieczętującym sezon spotkaniu z Coventry zdobył hat-tricka i został wybrany przez “Liverpool Echo” graczem meczu. Ciężko pracował, pokazywał niesamowite umiejętności i trzy razy trafił – czego chcieć więcej? – napisano w relacji. Drużynę do tytułu poprowadził Kenny Dalglish, który oficjalnie pełnił rolę grającego menadżera – zagrał nawet jeden, symboliczny mecz z Derby. – Zawsze zachwycał mnie swoim konsekwentnym podejściem. Jest wielkim profesjonalistą. Nienawidzi przegrywać, a to cecha Liverpoolu – mówił na łamach “Liverpool Echo” Ron Yeats, kapitan zespołu z lat ’60. Co, zdaniem Yeatsa, było liverpoolską receptą na sukces? Gdy tylko zaczynają się przygotowania do sezonu, trzeba myśleć o kolejnym zwycięstwie, by nie popaść w samozadowolenie. Można zagrać 60 świetnych meczów w zeszłym sezonie, ale teraz one się nie liczą. Chodzi o rozpoczynanie od nowa, o konsekwencję.
– Jesteście jak małe dzieci. Ale to nawet urocze – napisała dziewczyna naszego przyjaciela Michała, kiedy zaczął jej wysyłać zdjęcia spod stadionu i z klubowego sklepiku. Gdyby wiedziała, że już pierwszego dnia jej 32-letni facet wydał tam ponad połowę budżetu przeznaczoną na cały, czterodniowy wyjazd… Ale kto nie chciałby mieć figurki Jurgena Kloppa? O szalikach, koszulkach, czapce i pięknie wydanym śpiewniku nie wspominając! Biegaliśmy we trzech po tym sklepie, jak po kilkuletnie dzieci po Smyku.
Ale to wszystko przez tę atmosferę, ludzi, i ten stadion.
Kibicujesz Liverpoolowi od lat, przeżywasz mecze, znasz historię, masz ciarki słuchając stadionowego “You will never walk alone” i nagle – jesteś tam. Wychodzisz zza rogu i pojawia się trybuna “The Kop”. Ja tu naprawdę jestem? To te ściany? Te schody? To tak, jakby po wielu latach słuchania płyt i oglądania koncertów na YouTubie, znaleźć się pod sceną na koncercie ulubionego zespołu. Ale koncert, a w tym wypadku mecz, miał być nazajutrz. A my dalej bez biletów. Uśmiechnięty sprzedawca z klubowej kasy – który, sądząc po jego młodym obliczu, ostatnie mistrzostwo “The Reds” znał tylko z opowiadań – potwierdził nasze przypuszczenia. Biletów brak, zresztą i tak ostatnia pula przeznaczona była tylko dla mieszkańców miasta.
Co prawda nie zdobyliśmy wejściówek, ale pocieszyliśmy się pamiątkami i magią samego miejsca. Rozemocjonowani, szczęśliwi, z torbami pełnymi klubowych gadżetów wróciliśmy do hostelu. Co dalej? Decyzja prosta – idziemy uczcić pierwszy wieczór w Liverpoolu.
Obraliśmy kurs na The Grove, tym chętniej, że dochodziła stamtąd muzyka i gwar rozmów, które słyszeliśmy z okna pokoju, więc wyprawa to żadna. Liczyliśmy, że będzie lepiej niż w dzień, kiedy w środku pubu trafiliśmy na grupę ludzi wyglądających jak rodzina Addamsów i dwóch lokalsów o groźnej aparycji. No, jeśli nie było groźnie, to co najmniej niepokojąco.
Historia pewnej znajomości
Może palenie szkodzi, ale czasami pozwala nawiązać ciekawe znajomości. Stoimy, palimy, rozmawiamy coraz głośniej.
– Łejufro?
Oho, szykuje się pierwsza dłuższa rozmowa, niż tylko wymiana sklepowych uprzejmości. A naprawdę potrzeba chwili na przyzwyczajenie się do specyficznej liverpoolskiej wymowy.
– Sorry? – zapytaliśmy.
– Łejufrom? – powtórzyła kobieta.
– Poland, Warsaw! – odpowiedzieliśmy, jak się później okazało – barmance z Grove’a. Był to początek naszej przygody związanej z namierzeniem biletów. Zdradziliśmy rozmówczyni cel naszej wyprawy: spontanicznie przyjechaliśmy na mecz, bez wejściówek, chcieliśmy spróbować szczęścia na miejscu.
– Chcecie bilety na wednesday game? – zapytała barmanka. Wtedy pierwszy raz spotkaliśmy się z tym określeniem, które towarzyszyło nam już do końca wyprawy. Z błyskiem w oku wspominał o tym chyba każdy nasz rozmówca. Wyjaśniliśmy, że chcielibyśmy obejrzeć jutrzejszy mecz z Brighton, a derby z Evertonem, czyli właśnie wednesday game, obejrzymy już w domu. Kobieta zamyśliła się i już po chwili staliśmy się posiadaczami cennego adresu, gdzie w dniu meczu zjawia się pewien samochód. Od jego kierowcy, według słów barmanki, można było zakupić bilet.
– Bądźcie tam jutro, na trzy godziny przed meczem. Powodzenia! – rzuciła Margaret i wróciła do nalewania piwa. A my poczuliśmy nadzieję – może jednak uda się wejść na trybuny! Pytanie tylko, czy sprzedawcy z tajemniczego samochodu można zaufać…
Druga część historii z Liverpoolu – już wkrótce!
Zdjęcia: Paweł Jędrusik, Dominik Kwaśnik
Czytasz nas? Podobają Ci się zamieszczane przez nas treści?
Wesprzyj nas swoją wpłatą.
Wpłacając pomagasz budować Crowd Media – wolne media, które patrzą władzy na ręce.
POLUB NAS NA FACEBOOKU