A jednak! Po trzech godzinach przewidywalnej ceremonii akademicy sprawili historyczną niespodziankę. Wszystko wskazywało na to, że zwycięży wojenne widowisko „1917”, ale najlepszym filmem roku został koreański „Parasite”. To pierwszy przypadek w dziejach Oscarów, w którym film nieanglojęzyczny zdobywa dwie nagrody – w swojej kategorii i w tej najważniejszej!
„1917” czy „Parasite”? Przed ceremonią próbowano budować emocje na rywalizacji tych dwóch filmów. Dzieło Sama Mendesa wygrało Złote Globy i nagrodę BAFTA, było faworytem, tak zwanym bezpiecznym wyborem: film to świetnie zrealizowany, na poważny temat, z dobrym, antywojennym przesłaniem, choć fabularnie – prościutki, nic nowego nie opowiedział. Obraz Joon-ho Bonga jest zaś nieoczywisty, świetnie żongluje gatunkami, porusza ważny temat rozwarstwienia społecznego, jest otwarty na interpretacje. Był to pewniak do nagrody za film międzynarodowy. Ale jego triumf w najważniejszej kategorii jest precedensem: nigdy wcześniej nieanglojęzyczny film nie zdobył obu tych nagród. Podobny scenariusz przerabialiśmy w poprzednim roku: budząca zachwyty meksykańska „Roma” wygrała wśród zagranicznych filmów i za reżyserię, ale tym najlepszym został sympatyczny, bezpieczny „Green book”, którego nie da się nie lubić.
Tym razem było inaczej, bez kalkulacji. Akademicy postawili na zjawisko zza granicy. „Parasite” rozbił bank. Pierwszą z czterech nagród, za scenariusz, Joon-ho Bong i Jin Won Han odbierali od Diane Keaton i Keanu Reevsa pośród burzy oklasków. „Ten scenariusz reprezentuje Koreę” – powiedział reżyser tegorocznego triumfatora… w swoim rodzimym języku, co ciekawe, choć po angielsku mówi dobrze. Swojej przemowy w nie przeciągał – może przeczuwał, że jeszcze będzie miał okazję stanąć na scenie? I rzeczywiście, udało mu się to jeszcze trzykrotnie. Najpierw odebrał nagrodę za film międzynarodowy, później Spike Lee wręczył złotą statuetkę Bongowi, a reżyser „Parasite”, choć wcześniej zebrał dwie statuetki, wyglądał na szczerze zaskoczonego i oddał hołd pozostałym nominowanym. A a na koniec na scenie pojawiła się Jane Fonda i odczytała sensacyjny werdykt: „Parasite”! Na sali wybuchł aplauz. Ten, kto zarwał noc, był świadkiem historycznej chwili. Joon-ho Bong do domu wróci z czterema statuetkami. Ten wynik cieszy, gdyż tym razem nie ma wątpliwości, że laureat wygrał zasłużenie.
„1917” z jednej strony jest przegranym, z drugiej – zdobył jednak trzy nagrody. Nic dziwnego, to film niewątpliwie bardzo efektowny, zrealizowany pozornie w jednym ujęciu, które podążało za głównymi bohaterami, brytyjskimi żołnierzami, ukazując pierwszowojenne okropieństwa. Słusznie nagrodzono świetne, nieefekciarskie, choć efektowne zdjęcia Rogera Deakinsa, podobnie jak efekty specjalne i dźwięk. Prostą fabułę mocno wspierała tu muzyka Thomasa Newmana. Ten wybitny kompozytor znów jednak pozostał bez statuetki. Tym razem wyżej oceniono ścieżkę dźwiękową autorstwa Hildur Guðnadóttir, która była istotnym elementem sukcesu „Jokera” i jego niepokojącej atmosfery.
Oczywiście głównym atutem filmu Todda Philipsa był odtwórca tytułowej roli. W tym roku męska kategoria aktorska była bardzo mocno obsadzona. Genialny był Adam Driver w „Historii małżeńskiej”, świetni Leonardo DiCaprio i Antonio Banderas, a gdy oglądałem „Dwóch papieży” dopiero po chwili dotarło do mnie, że to nie papież Franciszek gra tam siebie, a wciela się w niego Jonathan Pryce. Ale nagroda mogła trafić tylko w jedne ręce. Tak, Joaquin Phoenix, człowiek, który nie tyle zagrałby książkę telefoniczną, co zaproponowałby kilka interpretacji tej roli, wreszcie doczekał się swojego Oscara. W filmie był tak przekonywający, że nikogo nie zdziwiłoby się, gdyby wręczających statuetkę poprosił, by zapowiedzieli go jako Jokera. Phoenix zbudował ten film – swoją mimiką, gestami, głosem przyprawiał o dreszcze, wszystkie jego emocje od razu przeskakiwały na widza. To swoją drogą ciekawe, że komiksowa postać głównego wroga Batmana jest tak wdzięczną kreacją dla aktorów. Jack Nicholson, Heath Ledger, teraz Phoenix. Przecież w historii Oscarów uhonorowano już aż dwóch Jokerów!
Podczas nagród BAFTA Phoenix mówił o „systemowym rasizmie”, na Oscarach także wspominał o nierówności, to była chyba najbardziej emocjonalna wypowiedź tego wieczora. Wątki poruszane przez aktora nie są przypadkowe: w kontekście tegorocznej gali znów mówiono bowiem o tym, że Oscary są „zbyt białe”, o niedostatecznej ilości kobiet i mniejszości narodowych pośród nominowanych osób. I ten wątek na ceremonii był obecny, zaczęło się już na otwierającej piosence Janelle Monae i początkowej przemowy Steve’a Martina i Chrisa Rocka. Żartowali, że jedyna nominowana czarnoskóra aktorka, Cynthia Erivo, skutecznie ukryła przed Akademią swój kolor skóry.
No cóż, nawet lepsze żarty nie mógłby zmienić list nominowanych. Zwycięzców trzeba było wybrać z tych już istniejących. I akurat tu zaskoczeń nie było. Phoenix, Renee Zellweger, Laura Dern i Brad Pitt – ten kwartet nazwisk wyrecytowałby każdy kinoman wybudzony w środku nocy. Dlaczego? Ta ekipa zgarniała wszystkie nagrody w tym sezonie i nie inaczej było z trofeum najbardziej prestiżowym. Szkoda jednak Scarlett Johansson, bo aktorsko to był jej rok. Ostatnio kojarzona głównie z Avengers, to naprawdę świetna aktorka. Udowodniła to i zniuansowaną rolą w „Historii małżeńskiej”, i świetnym występem drugoplanowym w szalonym „Jojo Rabbit” Taiki Waititiego (Oscar za scenariusz adaptowany).
Dobrze ten wieczór rozpoczął się dla „Pewnego razu w Hollywood” Quentina Tarantino. Pierwszą statuetkę odebrał Brad Pitt za drugoplanową rolę męską (ależ tam był gwiazdozbiór! Al Pacino, Tom Hanks i nieobecni na gali Joe Pesci, Anthony Hopkins). Pitt podziękował kaskaderom (grał przecież dublera), a nagrodę dedykował między innymi właśnie reżyserowi. „Bez ciebie kino byłoby uboższe” – powiedział. Niedługo później przyszła też nagroda za scenografię. Jednak pewien niedosyt Tarantino może czuć. „Pewnego razu…” jeszcze miesiąc temu prowadził w zestawieniach bukmacherów, ale musiał obejść się smakiem. Nie zdobył też przewidywanego Oscara za scenariusz.
Dużym przegranym na pewno jest „Irlandczyk” Martina Scorsese, czyli wskrzeszenie dawnego epickiego kina gangsterskiego („Podobała mi się pierwsza seria „Irlandczyka” – zażartował z długości filmu Chris Rock). Z 11 nominacji nie udało się zdobyć nic. Ale też, umówmy się, nie można mieć do takiego wyniku pretensji – po prostu w tym roku w stawce były filmy lepsze, oryginalniejsze.
Drugi rok z rzędu wielkim zwycięzcą gali okazał się… nowy, skrócony format bez prowadzącego. To strzał w dziesiątkę. Umówmy się, konferansjerzy nie zawsze mieli pomysł na imprezę, żarty były sztuczne, pomysły – dziwne. Tym razem gwiazdy ogłaszające werdykty powiedziały swoje żarty w trzy godziny, a widzowie posłuchali Eminema i Eltona Johna (który z gali wyszedł z Oscarem), a także wzruszyli się podczas wspomnienia wybitnych filmowych osobistości, które odeszły w ostatnim roku. Szczególnie pierwsza część ceremonii pędziła, jak, nie przymierzając, samochody w „Le Mans ’66” (to mały zwycięzca, zgarnął Oscary za montaż i montaż dźwięku). Może dlatego, że nikt nie przedłużał swoich podziękowań?
Z polskiego punktu widzenia miła była chwila, gdy usłyszeliśmy na scenie nasz język. Nie była to jednak przemowa Jana Komasy, ale występ wokalistki, Katarzyny Łaski. Wraz z Indiną Menzel i kilkoma innymi artystkami wykonała międzynarodową wersję utworu „Into the unknown” z filmu „Kraina Lodu II”. A co do tego najważniejszego polskiego wątku – „Boże Ciało” i jego twórcy nagrody nie dostali, ale ta nominacja i tak ogromny triumf całego polskiego kina. Znaczy bardzo wiele, a jak przegrać, to z najlepszymi. A taki był w tym roku „Parasite”.
Najważniejsze nagrody:
Najlepszy film: „Parasite”
Najlepszy reżyser: Joon-ho Bong, „Parasite”
Najlepszy aktor: Joaquin Phoenix, „Joker”
Najlepsza aktorka: Renee Zellweger, „Judy”
Najlepszy aktor drugoplanowy: Brad Pitt, „Pewnego razu w Hollywood”
Najlepsza aktorka drugoplanowa: Laura Dern, „Historia małżeńska”
Najlepszy scenariusz oryginalny: „Parasite”
Najlepszy scenariusz adaptowany: „Jojo Rabbit”
Najlepsze zdjęcia: „1917”
Najlepsza muzyka: „Joker”
Najlepszy montaż: „Le Mans ’66”
Najlepsze efekty specjalne: „1917”
Najlepszy film międzynarodowy: „Parasite”
Najlepszy długometrażowy film animowany: “Toy Story 4″
Najlepszy pełnometrażowy dokument: “Amerykańska fabryka”
Zdjęcie: Valeriya Zankovych / Shutterstock.com
Czytasz nas? Podobają Ci się zamieszczane przez nas treści?
Wesprzyj nas swoją wpłatą.
Wpłacając pomagasz budować Crowd Media – wolne media, które patrzą władzy na ręce.
POLUB NAS NA FACEBOOKU