Niedawno Wojewódzki Sąd Administracyjny unieważnił decyzje PiS-owskiego wojewody w sprawie zmiany nazw 12 ulic, w tym fragmentu Trasy Łazienkowskiej, który wcześniej nosił nazwę Aleja Armii Ludowej, a wojewoda polecił ją nazwać imieniem Lecha Kaczyńskiego. Teraz sąd wydał podobną decyzję dotyczącą kolejnych warszawskich ulic. Dlaczego władze miasta się w tej sprawie do sądu zwróciły, nie chcecie dekomunizacji?
Zacznę od początku. Po wejściu w życie ustawy dekomunizacyjnej przeprowadziliśmy szerokie konsultacje wśród mieszkańców Warszawy, bo to oni są suwerenem dla władzy samorządowej. I po tych konsultacjach zmieniliśmy sześć nazw, gdzie rzeczywiście historyczne fakty i zasługi uzasadniały zmianę, a mieszkańcy byli co do tego zgodni. Wojewoda mógł oczywiście tę listę trochę poszerzyć, coś zmienić, ale wybrał rozwiązanie radykalne, można powiedzieć siłowe. Bez konsultacji z mieszkańcami, bez jakichkolwiek uzgodnień z władzami stolicy. W innych miastach było tego znacznie mniej, ale Warszawa miała być dla PiS pokazówką. No i jest ewidentne, że oni wykorzystali ustawę dekomunizacyjną – za którą zresztą PO głosowało z przyczyn ideowych, bo nie należy upamiętniać w przestrzeni publicznej ludzi czy instytucji mających na swoim koncie faktyczne zbrodnie – wyłącznie po to, aby wszędzie nadać jakiejś centralnej ulicy czy placowi nazwisko Lecha Kaczyńskiego.
A także innych działaczy PiS czy osób ważnych dla rządzącej prawicy.
Ale Lech Kaczyński miał być obowiązkowo w centrum każdego miasta. Takim przykładem jest Łódź, gdzie po to, by oczyścić miejsce dla Lecha Kaczyńskiego „zdekomunizowano” Plac Zwycięstwa. To „zwycięstwo” miało się może w PRL kojarzyć ze zwycięstwem komunistów, ale po roku 1989 nie ma już tej konotacji.
Tak jak place czy ulice „wolności”, które pojawiły się w wielu miastach w okresie PRL. Chyba nie warto dekomunizować „wolności”?
PiS zrobiło to tylko z jednego powodu – aby wojewoda mógł nadać temu placowi imię Lecha Kaczyńskiego, bo to jest centralny punkt w Łodzi. Także nadanie fragmentowi Trasy Łazienkowskiej, która wcześniej była Aleją Armii Ludowej, imienia Lecha Kaczyńskiego, to jest jak kulą w płot. Warszawiacy tego fragmentu Trasy Łazienkowskiej nigdy wcześniej nie nazywali Aleją Armii Ludowej, tylko mówili „Trasa Łazienkowska”. Myśmy taką uchwałę zgłosili, ale wojewoda nam to uchylił, bo tak jak wcześniej komuniści mieli tę swoją nazewniczą obsesję, żeby wszystko kojarzyło się z panującą ideologią, tak samo teraz należy wszędzie umieścić Lecha Kaczyńskiego. Z dekomunizacją to nie ma nic wspólnego.
Jaki będzie dalszy ciąg tej sprawy?
Po wyrokach we Wrocławiu, Gdańsku, Łodzi, Poznaniu, Katowicach, a teraz także w Warszawie wydaje się, że powstaje bardzo jednolita linia orzecznictwa.
Co zmniejsza prawdopodobieństwo niespodzianek przy apelacjach, odwołaniach, kasacjach – nawet wobec narastającego nacisku Zbigniewa Ziobry na sędziów?
Ja nie znam wyroku, który byłby inny. Zatem wszystko wskazuje na to, że taka linia orzecznictwa się utrzyma, choć ja żyłam w czasach, kiedy sędziowie byli bardzo spolegliwi wobec władzy. I nie wierzę w heroizm wszystkich ludzi, jeśli zostaną poddani naciskom i będą szantażowani. Ale tym bardziej jestem miło zaskoczona tak mocną postawą sądów w tej sprawie. Sąd administracyjny w Warszawie w uzasadnieniu wyroku podkreślił także to, że wnioski wojewody były przygotowane bardzo niechlujnie. Próbowano na przykład „zdekomunizować” działacza oświatowego, którego wzięto za zupełnie inną osobę, bo ludzie przygotowujący wnioski ze strony wojewody czy IPN-u po prostu się pomylili. Myśmy im na to zwracali wcześniej uwagę, ale oni nie umieli się wycofać nawet z ewidentnego błędu. Sąd administracyjny nie zajmuje się zresztą ideologią, ale sprawami formalnymi. Uchylił decyzje wojewody dlatego, że były źle przygotowane – także na gruncie ustawy dekomunizacyjnej.
Wojewoda odwoła się od tego wyroku, podobnie jak robią to wojewodowie w innych miastach.
Już zapowiedział odwołanie do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Tam się sprawa zakończy, a ten wyrok ustali linię orzecznictwa na lata. I przesądzi o tym, czy jakakolwiek partia rządząca będzie mogła umieszczać masowo swoich oficjeli w centrach polskich miast, wbrew woli mieszkańców.
Platforma Obywatelska wspólnie z PiS-em uchwalała ustawę dekomunizacyjną. Podobnie jak wcześniej cały obóz solidarnościowy uchwalał ustawę lustracyjną, w którą wpisano także powstanie Instytutu Pamięci Narodowej. Czy nie żałujecie tego, że stworzyliście narzędzia, które dziś Jarosław Kaczyński wykorzystuje do promowania własnej partii i niszczenia wszystkich, których uważa za konkurentów do władzy? I jak wy sami – jako Platforma, jako samorządowcy z PO – interpretowalibyście dekomunizację, żeby wzmacniała poczucie wspólnoty Polaków, zamiast ją niszczyć?
W przypadku sporu o nazewnictwo ulic widać może najlepiej, najbardziej precyzyjnie, różnicę pomiędzy nami i PiS-em. Nie chcemy promować komunizmu w miejscach publicznych. A jednocześnie uważamy, że trzeba uczciwie i precyzyjnie przyjrzeć się zarówno trudnej polskiej historii, jak też skomplikowanym, ukształtowanym przez tę historię biografiom. Ja powiem, jak przebiegały dyskusje w naszym klubie radnych PO w Warszawie i taką praktykę myśmy obrali. Uznaliśmy, że jeśli ktoś czynnie wspierał komunizm po drugiej wojnie światowej, szczególnie w obszarach aparatu represji, przemocy, gdzie ten system stanowił największe zagrożenie dla wolności i życia Polaków – takie nazwiska powinno się usuwać z przestrzeni publicznej. Natomiast jeśli ktoś był lewicowy czy nawet należał do KPP przed wojną, kiedy była dostępna pełna paleta ideowych wyborów i nie znano jeszcze konsekwencji tej ideologii u władzy w Polsce, a w dodatku ktoś taki oddał życie za Polskę w czasie okupacji, został zamęczony na Pawiaku, zginął w powstaniu albo w getcie, to jaką wagę ma jego przynależność do „niewłaściwej” partii przed wojną? Sąd wypowiedział w uzasadnieniu wyroku bardzo ważną rzecz, zgodną z tym, co myśmy robili w sprawach nazewnictwa – że wojewoda często wyjmował tylko wyimki z biografii, żeby dopasować to do swojej teorii. Tak nie wolno robić.
W ten sposób na przykład Irena Sendlerowa jest blokowana przez prawicę jako patronka ulic czy szkół, bo była lewicowa, a po wojnie zapisała się nawet do PZPR. Ale jak trzeba się nią pochwalić przed światem, to władza używa jej bardzo chętnie.
Można powiedzieć, że sama wierchuszka PiS-u robiła kariery w PRL, pisała doktoraty z cytatami z klasyków marksizmu, a niektórzy należeli do PZPR.
A siebie samych zdekomunizować nie zamierzają.
Zatem to nie historia jest dla nich ważna, ale doraźny polityczny interes ich partii. Myśmy zawsze brali pod uwagę komplikacje polskiej historii. Nie zaskarżylibyśmy decyzji wojewody, gdyby np. zmienił nazwę Aleja Armii Ludowej na Aleja Żołnierzy Armii Ludowej – bo oni przecież bohatersko walczyli i ginęli w Powstaniu Warszawskim, ramię w ramię z AK-owcami czy podziemiem narodowym. Broniliśmy Dąbrowszczaków nie dlatego, że niektórzy z nich później znaleźli się w aparacie władzy PRL, ale dlatego, że jako formacja walczyli przed wojną w Hiszpanii przeciwko faszystom. Tymczasem PiS wybrało stosowanie odpowiedzialności zbiorowej. W dodatku po to, by upamiętnić Lecha Kaczyńskiego i własną partię. Ja uważam, że przy wszystkich ulicach, których nazwa jest związana z polską historią najnowszą, powinny być tabliczki i szersze informacje tłumaczące historyczny kontekst. Prawda historyczna, szacunek dla ludzi – to wszystko jest ważniejsze, niż partyjne czystki i kontrczystki. Dlatego jestem gorącą zwolenniczką obowiązującej w Warszawie zasady, że dopiero 5 lat po śmierci jakiejś osoby czy po jakimś wydarzeniu można podjąć decyzję o upamiętnieniu przez nazwę ulicy, placu czy skweru. Żeby przy podejmowaniu decyzji tak ważnej dla mieszkańców Warszawy uniknąć doraźnych emocji, nacisków.
Czy ta zasada została przyjęta po to, by odroczyć upamiętnienie katastrofy smoleńskiej?
Ona została przegłosowana w Radzie Warszawy na długo przed katastrofą smoleńską, kiedy prezydentem miasta był Lech Kaczyński.
Te rzeczy muszą być oczywiste także dla radnych Prawa i Sprawiedliwości. Jak oni się zachowują w codziennych, nieformalnych sytuacjach, kiedy pyta się ich, dlaczego w sprawie nazw ulic ich partia zachowuje się konfrontacyjnie, w dodatku z zupełną obojętnością wobec woli mieszkańców Warszawy?
Prywatnie wielu z nich także ma wątpliwości, ale kiedy sprawa nazw ulic, a także inne tematy wrzucane przez ich partię stają na Radzie Miasta, oni zachowują się w sposób całkowicie zdyscyplinowany i karny. Sądzę, że nie bez wpływu jest to, że także warszawscy radni PiS-u, podobnie jak radni tej partii w innych miastach, zostali dopuszczeni do udziału w łupach związanych ze sprawowaniem władzy. Trafiają do władz spółek skarbu państwa, co wiąże się z gigantycznymi wynagrodzeniami. Mam tu zresztą pewne spostrzeżenie natury genderowej. W tych zaproszeniach do spółek, w tym dzieleniu łupów, prawie całkowicie pomijane są radne Prawa i Sprawiedliwości.
To ciekawe, bo na szczeblu centralnym kobiety mogą trafić na „chlebowe” stanowiska w spółkach przejętych przez PiS. Choć oczywiście pod warunkiem, że były sekretarkami Jarosława Kaczyńskiego, przyjaciółkami jego rodziny albo pożyczyły mu kiedyś pieniądze.
Na szczeblu lokalnym nie ma takich wyjątków, dodatkowe nagrody za lojalność otrzymują wyłącznie PiS-owscy mężczyźni.
Ewa Dorota Malinowska-Grupińska: tłumaczka, wydawca książek, działaczka samorządowa. Od 2006 roku radna Warszawy z ramienia Platformy Obywatelskiej. Od 2007 roku Przewodnicząca Rady Miasta Stołecznego Warszawy.
fot. R. Motyl
POLUB NAS NA FACEBOOKU
[wpdevart_like_box profile_id=”539688926228188″ connections=”show” width=”600″ height=”200″ header=”big” cover_photo=”show” locale=”pl_PL”]
Czytasz nas? Podobają Ci się zamieszczane przez nas treści?
Wesprzyj nas swoją wpłatą.
Wpłacając pomagasz budować Crowd Media – wolne media, które patrzą władzy na ręce.
POLUB NAS NA FACEBOOKU