Zamiast w szczycie światowej koniunktury budować konkurencyjność polskiej gospodarki, Kaczyński i Morawiecki uderzyli w inwestycje i zaczęli budować najbardziej nieefektywny etatyzm.
Jak wytłumaczyć taki oto paradoks: organizacja Pracodawców RP wręcza nagrodę Superwektora Mateuszowi Morawieckiemu za to, że w rządowych planach „znalazł miejsce dla polskich przedsiębiorców”. A jednocześnie ci sami polscy prywatni pracodawcy i przedsiębiorcy od dwóch lat boją się inwestować pod władzą, której kluczową postacią jest Morawiecki?
Nie musi być sprzeczności między wstrzymywaniem się z inwestycjami i oficjalnym przyznawaniem nagród władzy. Jedno i drugie da się wytłumaczyć kalkulacją podszytą strachem.
Część przedsiębiorców ma nadzieję, że Morawiecki i Kwieciński osłonią ich przed Kaczyńskim, Kamińskim i Ziobrą, którzy ich rozjeżdżają?
Jeżeli ktoś pokłada nadzieje w Morawieckim, to wyłącznie Kaczyński. Wśród przedsiębiorców dominuje strach. Udział prywatnych inwestycji w PKB spadł w zeszłym roku do najniższego poziomu od 1994 roku.
Czyli od czasu, kiedy przeprowadziliśmy największą od czasów stalinizmu rewolucję w polskiej gospodarce – rewolucję kapitalistyczną. Za co płacimy teraz?
Mamy kontrrewolucję antykapitalistyczną. Nie ma w Polsce żadnej reformy, która wzmacniałaby polską gospodarkę. Są deformy, które ją niszczą. I karuzela zmian personalnych. Skutki ujawnią się, kiedy skończy się dobra koniunktura na świecie. Polska gospodarka jest od niej zależna jak każda gospodarka tak bardzo oparta na eksporcie. Zależymy zwłaszcza od koniunktury w strefie euro i w jej najsilniejszej gospodarce – Niemczech, z którą jako eksporter i kooperant jesteśmy najmocniej związani. To, że na razie korzystamy z tamtejszej koniunktury, nie oznacza, że w polskiej gospodarce nic złego się nie dzieje. Inwestycje są po zapasach wielkością najbardziej zależną od koniunktury…
Fakt, że rządowi PiS udało się oderwać inwestycje od cyklu koniunkturalnego to dowód, że – tak jak obiecał Kaczyński – odzyskaliśmy suwerenność?
Doceniam żart, ale dla polskiej gospodarki to nie jest zabawne. W okresie dobrej koniunktury powinna wzrastać szczególnie mocno zarówno wielkość inwestycji, jak też – w konsekwencji – ich udział w PKB, żeby w okresie dekoniunktury na świecie, kiedy konkurencja na międzynarodowych rynkach stanie się szczególnie ostra, polskie firmy jej nie przegrały. Tymczasem, pomimo szczytu koniunktury światowej i przy dynamicznym wzroście naszego eksportu, w pierwszym roku rządów PiS inwestycje się załamały, a w drugim roku mamy ich stagnację.
Ale jaki jest problem gospodarki jadącej na dwóch silnikach – eksportu i wysypu pieniądza z programów redystrybucyjnych, zasiłków socjalnych, dodatkowych wypłat dla górników itp.?
Po szczycie przychodzi załamanie. A my w szczycie koniunktury ani nie budujemy rezerw na gorsze czasy, ani nie dbamy o konkurencyjność – nie zwiększamy proporcji inwestycji do PKB, ani nie zmieniamy struktury inwestycji na bardziej innowacyjną, czyli prokonkurencyjną. W dodatku drugi z wymienionych przez Pana „silników”, czyli konsumpcja za pieniądze z budżetowych „darów” rządu, w ogóle nie jest motorem wzrostu, ale przejadaniem rezerw bieżących lub rozdysponowaniem rezerw wypracowanych wcześniej.
Jednocześnie inne wskaźniki świadczą o szybkim wzroście polskiej gospodarki.
Jak przelecimy się po danych makroekonomicznych, to z jednej strony euforia – wzrost produkcji napędzany eksportem i napędzający wzrost zatrudnienia, podwyżki płac i prywatną konsumpcję. Zależność od koniunktury światowej jest tu oczywista, bo polska gospodarka stoi eksportem, udział eksportu w polskim PKB jest wyższy, niż przeciętnie w Unii. A w Unii jest wyższy, niż w zdecydowanej większości gospodarek na świecie.
Winduje to szczególnie gospodarka niemiecka.
Jest bardzo proeksportowa, a polska gospodarka jest bardzo powiązana z gospodarką niemiecką.
Totalne zaprzeczenie w praktyce „antyniemieckiej suwerenności”, na którą Kaczyński postawił w gadaniu.
Politycznie PiS dzięki tej zależności polskiej gospodarki od Niemiec w ogóle żyje, niezależnie od propagandy, jaką uprawia. I teraz, jeśli mamy dobrą koniunkturę w Niemczech, to naturalne, że polscy przedsiębiorcy będą zgłaszali rosnące zapotrzebowanie na pracowników, zwłaszcza, jeśli inwestowanie stało się tak ryzykowne.
Zatrudnienie, a później w razie potrzeby zwolnienie pracownika jest mniejszym ryzykiem biznesowym w niestabilnym otoczeniu prawnym i politycznym, niż zainwestowanie w maszyny i w modernizację zakładu?
Oczywiście. Jeśli inwestujemy w środki trwałe, to gdybyśmy je próbowali odsprzedać, bardzo często uda nam się to zrobić po cenie złomu. Bezpieczniej jest zatrudnić. Popyt na pracowników jest zresztą w Polsce wysoki od dłuższego czasu. Za rządów Platformy, mimo dwóch najgłębszych kryzysów światowej gospodarki, liczba pracujących zwiększyła się o ponad milion – do najwyższego poziomu w historii. Jednak szczególnie teraz, w szczycie koniunktury, jeśli zablokowane zostały inwestycje, produkcję utrzymuje się albo zwiększa podnosząc zatrudnienie. I tu pojawia się problem. Po pierwsze demografia – polskie społeczeństwo się starzeje, liczba osób w wieku produkcyjnym się zmniejsza. Po drugie do demografii dochodzi redystrybucyjna polityka rządu PiS przyspieszająca utratę pracowników – obniżenie wieku emerytalnego, ale także uruchomienie wielu transferów socjalnych premiujących wycofywanie się z rynku pracy. Tylko w ostatnich miesiącach 2017 roku PiS wypchnął na emeryturę dodatkowo ponad 300 tysięcy ludzi. W tej sytuacji polscy przedsiębiorcy muszą się licytować podwyższając pensje.
Gruby kapitalista podzieli się swoim bogactwem. Kaczyński i Zandberg podają sobie ręce i są zachwycani. Ale gdzie tu ryzyko?
Otóż polscy przedsiębiorcy bardzo rzadko są „grubi”. W naszym biznesie jest najczęściej dopiero pierwsze pokolenie po cywilizacyjnej katastrofie realnego socjalizmu, oni nie mają wielkich rezerw. Im bardziej skurczą się zyski firm, tym zabiegania o pracowników będzie mniej. Mniej będzie też inwestycji i – w efekcie – wzrostu wydajności pracy, dzięki któremu firmy mają z czego i opłaca się im dobrze zapłacić pracownikom. Równowaga finansowa firm w każdym kraju jest delikatną sprawą i łatwo ją złamać. A ten proces obecna władza rozpoczęła.
Przyspieszając kurczenie się polskiego rynku pracy, oferując ludziom pieniądze z programów socjalnych, zamiast z pracy czy przedsiębiorczości?
Brak rąk do pracy sprawi, że pensje teraz wystrzelą, ale później przestaną rosnąć, bo stracimy konkurencyjność na światowych rynkach, jeśli za wzrostem płac nie będzie nadążać wzrost wydajności w polskich przedsiębiorstwach. A wydajność nie będzie rosła, jeśli nie będzie więcej inwestycji i to nie tych odtworzeniowych, ale innowacyjnych. Bo my dużo mówimy o spadku i stagnacji w inwestycjach prywatnych, ale nie powiedziałem o czymś jeszcze bardziej niepokojącym. Nie tylko załamały się inwestycje, ale też spadł udział w nich – i to do najniższego poziomu w historii – inwestycji innowacyjnych, które nie tylko służą utrzymaniu produkcji, ale wprowadzają nowe technologie i pozwalają poszerzać ofertę o nowe produkty. Efekt? Po dwóch latach władzy PiS, odsetek polskich przedsiębiorców planujących wprowadzenie na rynek nowych produktów spadł czterokrotnie w stosunku do 2015 roku, do najniższego poziomu w Unii Europejskiej.
Pod władzą PiS, mimo „powrotowej” propagandy Morawieckiego i mimo Brexitu nadal trwa też emigracja zarobkowa najbardziej wykwalifikowanych i dynamicznych młodych Polaków. Choć z drugiej strony mamy rezerwę pracowników Ukraińskich.
Ukraińcy będą tu przyjeżdżać i zatrzymywać się na dłużej, a nie jechać dalej na Zachód, jest też szansa zatrzymania ucieczki najlepiej wykwalifikowanych i najbardziej dynamicznych młodych Polaków – ale tylko wtedy, jeśli Polska będzie się rozwijać szybciej, niż kraje Zachodu. Tylko wtedy praca u nas, mimo że wciąż dająca niższe bieżące dochody, będzie oznaczać lepsze perspektywy. I to nie tak bardzo oddalone. Jeżeli perspektywy będą gorsze, stagnacyjne, to już nie tylko różnica w bieżącym poziomie płac, ale też brak szansy na poprawę sytuacji w każdym kolejnym roku – będą wypychać i młodych Polaków i Ukraińców dalej na Zachód. Jeśli spojrzeć w przyszłość wykraczającą poza ten czy następny rok, to przed Polską są możliwe dwie drogi – albo będziemy szybko redukować lukę rozwojową w stosunku do Zachodu, jak to robiliśmy bez jakiejkolwiek przerwy przez ponad ćwierćwiecze, albo przestaniemy zmniejszać dystans i wtedy – raczej prędzej niż później – wpadniemy w bardzo poważne problemy.
Czy nie jest w Polsce możliwy scenariusz bezpiecznej stagnacji, jak w Rosji czy na Węgrzech, gdzie co prawda utrzymuje się luka rozwojowa w stosunku do Zachodu, przejadane są różne rezerwy, ale władza wciąż ma środki na korumpowanie społeczeństwa, dzięki czemu różne odmiany propagandy – „odbudowa sowieckiego imperium”, „wielkie Węgry” – są wciąż przez ludzi kupowane?
Nawet tam nie jest to stagnacja „bezpieczna”, mimo gigantycznych zasobów surowcowych Rosji i mimo dużo mniejszej skali gospodarki węgierskiej, którą łatwiej się zarządza. Mam nadzieję, że Polska uniknie scenariusza węgierskiego – i to nie tylko na poziomie politycznym czy ideowym, ale też społeczno-gospodarczym. Węgry są przykładem może nie katastrofy, bo były gorsze przykłady zablokowanej transformacji ustrojowej, ale na pewno przykładem straconych szans.
PiS-owcy odpowiedzą, że tak było w okresie rządów postkomunistów, ale Orban to wszystko naprawił.
Problemy Węgier to oczywiście nie tylko Fidesz i Orban. W 1990 roku, u progu transformacji, różnica w dochodzie na mieszkańca między Węgrami i Polakami była mniej więcej taka, jak dziś między Niemcami i Polską. Myśmy mieli dochód na mieszkańca poniżej 60 proc. dochodu na mieszkańca na Węgrzech.
Potem była straszliwa rzeź Balcerowicza, który – jeśli wierzyć propagandzie antyliberalnej prawicy i lewicy, PiS-u i Partii Razem – zniszczył kwitnący PRL i pozwolił Zachodowi eksploatować Polskę.
Tylko, że dzięki tej rzekomej „rzezi” Polska odbudowuje swoją gospodarkę i prześciga Węgry. W 2012 roku – wtedy już rządził Orban – dochód na mieszkańca w Polsce stał się wyższy niż na Węgrzech. Orban nie był w stanie ani temu zapobiec, ani potem dogonić Polski pod rządami Platformy. Mam nadzieję, że Polska nie powtórzy scenariusza „bezpiecznej stagnacji Węgier”, bo to jest droga nieredukowania dystansu wobec Zachodu. Jak Węgry miały 53 proc. dochodu Niemiec na mieszkańca na początku transformacji, tak dziś mają niewiele więcej. W dodatku Polskę taka „bezpieczna stagnacja” szybko zniszczy. Polskie społeczeństwo to kompletnie rozbije – biorąc pod uwagę obudzone przez 25 lat apetyty na wzrost, biorąc pod uwagę aspiracje młodego pokolenia. My jesteśmy niejako skazani na dalszą dynamiczną modernizację, tymczasem polscy przedsiębiorcy powstrzymują się przed inwestowaniem z poczucia niepewności. A skąd się ono bierze? Z polityki gospodarczej PiS-u, której ważną składową jest tsunami złego prawa: biurokratycznych barier, zakazów, nakazów i sankcji – w ilościach nie widzianych od 1918 roku. W 2016 roku mieliśmy 32 tys. stron nowych ustaw i rozporządzeń, w 2017 roku tę „produkcję” szacuje się na blisko 35 tysięcy. Padł kolejny rekord.
A ile było za Platformy?
Dużo za dużo, ale przeciętnie o 40 proc. mniej.
Jaka część tych regulacji to zmiany w prawie podatkowym?
Prawie połowa spośród tych 35 tys. stron to produkcja prawa gospodarczego, a znaczna część z tego dotyczy podatków. W samym 2016 roku zmieniła się blisko jedna trzecia regulacji podatkowych, przedsiębiorcy są tym zalewani. Tylko niektóre zmiany w podatkach nabierają medialnego rozgłosu – np. trzykrotne podwyższenie VAT-u na prezerwatywy, odciągacze do mleka, okulary przeciwsłoneczne i wiele innych „podejrzanych moralnie” produktów. Na części z tych zmian PiS próbuje zresztą zbijać polityczny kapitał – np. opodatkowanie kredytów nazywa podatkiem bankowym, opodatkowanie polis ubezpieczeniowych podatkiem od towarzystw ubezpieczeniowych, dodatkowe opodatkowanie zakupów (szczęśliwie zablokowane przez Komisję Europejską) podatkiem handlowym, a dodatkowe oskładkowanie wybranych miejsc pracy eliminacją przywilejów dla najbogatszych. Część zmian tak gmatwa, że uchodzi mu przedstawianie podwyżki podatków jako ich obniżki – np. chwali się podniesieniem progu przychodów uprawniających do skorzystania z 50% kosztów ich uzyskania, ale ukrywa, że wielu grupom podatników odebrał to uprawnienie. Jednak zdecydowana większość PiS-owskiego dokręcania podatkowej śruby przechodzi zupełnie bez echa. Mało kogo interesuje opodatkowanie np. wkładów pieniężnych wnoszonych do firm, czy przychodów z dziedziczonego majątku lub otrzymanego jako darowizna, którego nie będzie można już amortyzować, nie wspominając już o nowych regulacjach dotyczących tzw. cienkiej kapitalizacji. Te ostatnie nie obchodzą nikogo, kto nie zajmuje się podatkami w przedsiębiorstwie finansującym swoje działanie i rozwój w znaczącym stopniu kredytem i mającym odpowiednio duże rozmiary. Co gorsza, często te PiS-owskie zmiany dotyczą nie tylko przyszłych decyzji, ale też skutków decyzji podjętych przez polskie firmy kilka lat wcześniej, pod inną regulacją.
Co daje ogromną arbitralną władzę skarbówce. Również w obszarze egzekucji tego prawa.
Oprócz tego mamy bowiem rosnącą opresyjność aparatu skarbowego, który w dodatku za chwilę nie będzie się musiał bać, że jeśli dojdzie do sporu sądowego, to strona „państwowa” ten spór przegra. Sędziowie Ziobry będą orzekać także w sprawach gospodarczych. Wszystko w Polsce zmierza dzisiaj to tego, by przedsiębiorca zyskał pewność, że jeśli popadnie w jakikolwiek konflikt z upartyjnionym państwem PiS-u – prawny, podatkowy, czy nawet czysto personalny, to nie będzie miał żadnej niezależnej od władzy instancji odwoławczej.
Zatem wiadomo, czemu warto Morawieckiemu dawać nagrodę Superwiktora – inaczej się w tym nowym modelu kapitalizmu nie przeżyje.
To jest model kapitalizmu budowanego w Rosji i w dużej mierze także na Węgrzech, a to nie są kraje sukcesu gospodarczego. My powinniśmy wzmacniać w Polsce zachodnie instytucje – podział władzy i szeroką samorządność, chroniące mieszkańców i ich własność przed arbitralnością i despotyzmem rządzących.
A może u nas, na peryferiach Zachodu, państwo i partia są skuteczniejszym i bardziej innowacyjnym inwestorem? Tak twierdzą dziś najbardziej radykalni etatyści, od Rafała Wosia po Adama Glapińskiego.
Poznałem profesora Glapińskiego w RPP i nie wierzę, żeby naprawdę wierzył w banialuki Morawieckiego o państwie jako innowacyjnym inwestorze. Ale to wątek poboczny. Bycie krajem peryferyjnym to nie jest fatum, ale konsekwencja całej sumy historycznych wyborów. Pewne kraje stały się peryferyjne właśnie dlatego, że pozwoliły sobie na patologie, a później te patologie reprodukowały. Na wolnym rynku wygrywa ten, kto najlepiej jest w stanie zaspokoić potrzeby konsumentów – albo najtaniej, albo produktami o lepszej jakości. Natomiast w systemie oligarchicznym, jaki mamy w Rosji, w pewnej mierze na Węgrzech, a w Polsce buduje go PiS – wygrywa ten, kto najlepiej potrafi ułożyć się z władzą. Statystyczne prawdopodobieństwo zbudowania konkurencyjnej gospodarki w oparciu o kryterium posłuszeństwa rządzącej partii jest zerowe. Gorsze firmy, ale lepiej ułożone z władzą będą wypierały te, które potrafią wyprodukować lepsze lub tańsze produkty.
Tu pojawia się jednak jeszcze jedna zachęta. Kiedyś Jarosław Kaczyński i Jadwiga Staniszkis, a dzisiaj także Mateusz Morawiecki czy Jarosław Gowin, proponują „preferencje dla narodowego biznesu”, osłanianie go przed konkurencją ze strony firm globalnych. Mamy budować „narodowy kapitalizmu” przy granicach uszczelnionych przez nowe regulacje i faktyczne decyzje przetargowe itp.
To zysk dla tych biznesmenów, którzy ułożą się z władzą. Ale strata dla pozostałych przedsiębiorców, a przede wszystkim polskich konsumentów, którzy nie będą mogli wybierać produktów czy usług tańszych lub lepszej jakości. Na szczęście przeszkodą w budowaniu „narodowego kapitalizmu” przez odcinanie nas od zagranicy będzie to, że jesteśmy członkiem UE, a także innych międzynarodowych organizacji gospodarczych. Szczególnie jednak w UE zasada wzajemnej swobody w dostępie do rynku jest zupełnie podstawowa. Tej zasady Kaczyński z Morawieckim nie złamią bezkarnie. Przyjdzie odpowiedź.
Skoro jest się gospodarką żyjącą z eksportu, to każda taka odpowiedź na próbę zamknięcia własnego rynku będzie dla polskich przedsiębiorców śmiertelnym ryzykiem. Zobaczyliśmy to po raz pierwszy w sprawie pracowników delegowanych.
Zatem dopóki PiS nie zaryzykuje Polexitu, Kaczyński i Morawiecki będą dużo gadać, ale nie mogą wiele zrobić, żeby odciąć nas od zagranicy. Zamykanie polskiego rynku, wobec grożącej odpowiedzi w postaci zamknięcia rynku europejskiego, zniszczyłoby szanse eksportowe polskiej gospodarki uderzając natychmiast politycznie w tę władzę. Przy całej ignorancji ekonomicznej tego duetu nie sądzę, aby oni to zaryzykowali. Ale i bez tego protekcjonistycznego elementu, polityka PiS źle się dla Polski skończy. Polska gospodarka będzie grzęzła. Owo grzęźnięcie będzie osłaniane przez propagandę sukcesu, na podobieństwo gierkowskiej, ale wcale nie skończy się „bezpieczną” stagnacją. Przyjdzie tąpnięcie. W okresie Gierka mieliśmy dość analogiczną politykę beztroskiej konsumpcji na kredyt. Już w 1976 roku widać było ewidentne przejawy nierównowagi gospodarczej, ale władza nie potrafiła się wycofać. Od 1978 roku nierównowaga przekształciła się w otwarty kryzys, w którego następstwie do końca lat 80. polska gospodarka skurczyła się do poziomu z początku lat 70. czyli sprzed gierkowskiego „wielkiego skoku”. Cały „wielki skok” po prostu zniknął, a my zapłaciliśmy utratą dwóch dekad, kompletnie zrujnowaną gospodarką, rozbitym i politycznie skonfliktowanym społeczeństwem, a wreszcie gigantycznym długiem do spłacenia.
To jest pesymistyczna analogia, bo dziś jesteśmy, powiedzmy, w 1973 roku PiS-owskiej „gierkowszyczny”. Wtedy pieniądze z kredytów jeszcze płynęły, ludzie byli zadowoleni i tylko jacyś politycznie izolowani wariaci mówili, że to się źle skończy. Dopiero w 1979 czy w 1980 roku było już banałem mówienie, że Gierek to katastrofa, bo wszyscy staliśmy w kolejkach po mięso i masło. Ale wtedy było za późno. Polska gospodarka została kompletnie zniszczona.
W tym roku wskaźniki makroekonomiczne też będą dobre, pieniądze będą się sypać, nawet inwestycje odbiją, choć ich udział w PKB nie powróci do poziomów sprzed PiS-u u władzy i będą to głównie inwestycje odtworzeniowe, a nie innowacyjne. Jednocześnie polska gospodarka będzie traciła konkurencyjność, PiS będzie zużywało wszystkie rezerwy finansowe państwa na polityczną korupcję, a horyzont końca PiS-owskiej „gierkowszczyzny” będzie się przybliżał. Ale tu analogia się kończy, bo jednak wciąż nie mamy w Polsce totalitaryzmu, można ludzi ostrzegać, można działać w partiach opozycyjnych. I właśnie dlatego ja, będąc z zawodu ekonomistą, postanowiłem wesprzeć Platformę. Jest największą partią opozycyjną i ma potencjał, żeby obronić Polskę przed Kaczyńskim i Morawieckim. Pracuję przy rozwijaniu gospodarczego programu PO, bo nie chcę, żebyśmy za „wielki skok” Kaczyńskiego i Morawieckiego zapłacili tak samo jak kiedyś zapłaciliśmy za „gierkowszczyznę”. Należę do pokolenia, które widziało Polskę odbudowywaną z ruin „realnego socjalizmu” i samo wydobywało Polskę z zapaści rozwojowej spowodowanej przez uznaniowość partii rządzącej gospodarką. Dziś ciągle jeszcze mamy mechanizmy korekcyjne – partie opozycyjne, wolne prywatne media, Unię Europejską – używajmy ich, dopóki nie jest za późno.
Rozmawiał Cezary Michalski
Andrzej Rzońca: ekonomista, nauczyciel akademicki w Szkole Głównej Handlowej. Był stażystą w Europejskim Banku Centralnym i konsultantem Banku Światowego. W latach 1998-2000 społeczny asystent ministra finansów Leszka Balcerowicza, a w latach 2010-2016 członek Rady Polityki Pieniężnej. W 2016 roku został wybrany na przewodniczącego rady Towarzystwa Ekonomistów Polskich. Złożył tę funkcję, kiedy w 2017 roku został głównym ekonomistą Platformy Obywatelskiej.
fot. flickr/PO
POLUB NAS NA FACEBOOKU
[wpdevart_like_box profile_id=”539688926228188″ connections=”show” width=”600″ height=”200″ header=”big” cover_photo=”show” locale=”pl_PL”]
Czytasz nas? Podobają Ci się zamieszczane przez nas treści?
Wesprzyj nas swoją wpłatą.
Wpłacając pomagasz budować Crowd Media – wolne media, które patrzą władzy na ręce.
POLUB NAS NA FACEBOOKU