Im częściej w przestrzeni publicznej pojawia się argument, że nawet student pierwszego roku studiów prawniczych każdego polskiego uniwersytetu potrafiłby bez problemu wskazać, w których miejscach przedstawiciele rządu Prawa i Sprawiedliwości i prezydent Duda łamią konstytucję, tym głośniej szeroko rozumiane środowisko prawników jest atakowane. W każdym normalnym kraju profesorowie prawa są uznanymi autorytetami dla demokratycznej władzy, u nas tymczasem coraz więcej wskazuje na to, że każdy kto będzie umiał bez problemu zdemaskować zakłamanie dobrej zmiany, staje się w jej oczach wrogiem publicznym, zasługującym na niecne porównania i inwektywy.
Nie będę tutaj przedstawiał oczywistych argumentów za tym, by propozycję prezydenta Dudy nie tylko zignorować, ale i zwalczać, bo nie tylko pełno tego w mediach pisanych i elektronicznych, ale i nie jest to nic odkrywczego. Wszyscy wiemy, że chodzi głównie o to, że PiS potrzebuje rozgrzeszenia w sprawie permanentnego łamania konstytucji oraz dokładnie tego, co prezydent Duda zarzuca dziś obrońcom konstytucji – obrony własnych pozycji i uniknięcia konstytucyjnej odpowiedzialności przed Trybunałem Stanu. I choć pozornie w tej kadencji Sejmu na zmianę ustawy zasadniczej nie pozwala sejmowa arytmetyka, ale odpowiednio podrasowany wynik referendum, nawet niewiążącego, mógłby popchnąć PiS do działań na granicy prawa, by jednak do zmiany doprowadzić. Zwrócił na to uwagę poseł Michał Szczerba z Platformy Obywatelskiej, który zasugerował, że gdyby arbitralnie wykluczyć z obrad odpowiednią ilość posłów opozycji, to większość konstytucyjna byłaby możliwa do uzyskania. A to oznacza jedno – opozycja nie może sobie pozwolić na brak czujności.
Ja osobiście widzę dwie podstawowe pieczenie, jakie Prawo i Sprawiedliwość może zechce upiec na jednym ogniu, przy okazji referendum w sprawie potrzeby zmiany ustawy zasadniczej, odbywającego się równolegle z wyborami samorządowymi. Oba cele są stricte polityczne i oba nie mają kompletnie nic wspólnego z wolą obywateli czy losem ich podstawowych wolności obywatelskich. Mają natomiast bardzo duże znaczenie dla przyszłego rozdania wyborczego i losu partii, którą ktoś po Jarosławie Kaczyńskim będzie musiał przejąć. Odnoszę bowiem wrażenie, że apetyt na nią właśnie ujawnił Andrzej Duda. Żeby to jednak mogło się wydarzyć, partia musi wzmocnić swoje poparcie w elektoracie antysystemowym, który obecnie w Sejmie reprezentuje klub Kukiz’15. Nie bez powodu to właśnie przedstawiciele tego ruchu zareagowali na propozycję prezydenta z wielkim entuzjazmem, podkreślając, że to takie postulaty jak konieczność zmiany ustroju, przywrócenie państwa obywatelom leżą u podstaw ideowych ruchu byłego muzyka.
Wypowiadający się w mediach Stanisław Tyszka czy Piotr Apel, będący w polityce młokosami, nie zauważyli jednak najważniejszego. Propozycja prezydenta to nic innego jak próba zmarginalizowania znaczenia Kukiz’15 i przejęcia ich elektoratu już podczas wyborów samorządowych. Jaki bowiem będzie cel głosować na ludzi od Kukiza skoro to rządząca partia, zdobywając większość, zagwarantuje zmianę konstytucji według postulatu antysystemowców? Gdy do tego dodamy planowane zmiany w ordynacji wyborczej do samorządu, zabraniające startować komitetom obywatelskim, to wielu kandydatów Kukiza i tak będzie zmuszonych startować z list PiS. Stary wilk polskiej polityki, Jarosław Kaczyński niejedno pożarcie przystawki ma już na koncie, więc z ruchem Pawła Kukiza zbyt wielkich problemów mieć nie powinien. Takie wchłonięcie będzie z kolei procentować bonusem za zjednoczenie przed wyborami w 2019 roku, gdzie z pewnością PiS będzie obiecywał nową, bardziej obywatelską konstytucję, w której pojawi się wiele zmian, a wiele przepisów ograniczających władzę zniknie. I właśnie tutaj dochodzimy do jeszcze jednego, bardzo istotnego celu propozycji dotyczącej nowej konstytucji.
Otóż w art. 216 ust. 5 znajduje się niezwykle ważny z perspektywy prowadzonej przez rząd polityki gospodarczej zapis, a mianowicie limit ograniczenia zadłużenia państwa do wysokości 2/3 wartości rocznego produktu krajowego brutto. Sam minister Morawiecki w kluczowym obecnie dokumencie tj. Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju zapisał, że nawet przy zrealizowaniu niezwykle optymistycznych (niektórzy eksperci mówią, że oderwanych od rzeczywistości) założeń, już w 2020 roku dług publiczny może wynieść 59,9% PKB, czyli na granicy dopuszczalnej konstytucją. Gdyby jednak prognozy zawiodły, a dług przekroczyłby 60% PKB, to wtedy rząd PiS, który przecież planuje rządzić aż do 2031 roku, nie mógłby uchwalić budżetu z deficytem, ściętoby wydatki państwowych instytucji (tak rozpasane podczas ich rządów) oraz co najgorsze, państwu nie wolno byłoby więcej pożyczać pieniędzy.
Tego wszystkiego można uniknąć na dwa sposoby – albo zracjonalizować politykę gospodarczą państwa, ograniczając rozdawnictwo publicznych pieniędzy, kupowanie poparcia za pieniądze z kredytu czy dojną zmianę w państwowych spółkach na rzecz działań prorozwojowych i proinwestycyjnych albo… likwidując zapis art. 216 z Konstytucji, co w połączeniu ze znowelizowaniem ustawy o finansach publicznych pozwoli PiS-owi nadal bezkarnie zadłużać nasz kraj, nasze dzieci i nasze wnuki. Gra jest warta świeczki.
I na koniec, wpadł mi jeszcze w ręce sondaż IBRIS, przeprowadzony na zlecenie FAKTu i Radia Zet, w sprawie potrzeby zmiany konstytucji. Co ciekawe, 61 ankietowanych popiera zmiany ustawy zasadniczej, choć szczerze wątpię, by podzielali poglądy rządzącej partii. Ja osobiście też popieram zmianę konstytucji – zwłaszcza w ten sposób, by uniemożliwić w przyszłości rządy takie jak Beaty Szydło – rządy stawiające partyjną wolę ponad konstytucją.
fot. flickr/KPRM
Czytasz nas? Podobają Ci się zamieszczane przez nas treści?
Wesprzyj nas swoją wpłatą.
Wpłacając pomagasz budować Crowd Media – wolne media, które patrzą władzy na ręce.
POLUB NAS NA FACEBOOKU