Począwszy od 2011 roku, przy okazji każdych wyborów parlamentarnych, a w roku 2019 również przy wyborach do Parlamentu Europejskiego, mamy w Polsce próby wpływania na politykę z tylnego siedzenia przez środowiska finansowe i samozwańcze elity z różnych dziedzin, które można śmiało określić warszawskim salonem, ponieważ to liberalne środowiska kojarzone ze stolicą są najgłośniejsze w tym specyficznym czasie, którym jest kampania wyborcza oraz czas ją poprzedzający.
W 2011 roku pieszczochem warszawskiego salonu był Janusz Palikot. Salon uznał najwyraźniej, że Platforma Obywatelska jako partia, a Donald Tusk jako jej szef i szef rządu są zbyt samodzielni. Postanowiono więc, że w kluczowym momencie Janusz Palikot praktycznie zamieszka w studiu TVN24. Dostał 10%, ale ponieważ w błyskawicznym tempie roztrwonił swój polityczny kapitał, salon musiał znaleźć sobie nową zabawkę. W roku 2015 postawiono więc na Ryszarda Petru, który wywodził się wprost ze środowiska stołecznej finansjery. Otrzymał niespełna 8% i choć podjęto działania rozsadzenia Platformy Obywatelskiej od środka, a notowania Nowoczesnej sztucznie windowano na poziom 30% poparcia, lider tego projektu stoczył się na dno, gdy cała Polska zobaczyła, że nie panuje nad instynktem płciowym.
Po 2015 roku liderami opozycji próbowano, oprócz Petru, zrobić jeszcze Mateusza Kijowskiego, Władysława Frasyniuka i Roberta Biedronia. Wszystko po to, aby wywrzeć presję na ówczesnego przewodniczącego Platformy Obywatelskiej, który z warszawskim salonem nie chciał się układać. Kijowski okazał się drobnym geszefciarzem, Frasyniuk okazał się mocny tylko w opluwaniu Schetyny, a Biedroń od lutego 2019 do maja tego samego roku zjechał ze swoją tekturową partią z poziomu 20% poparcia w sondażach na 6% poparcia w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Jego partia rozpadła się zresztą już 27 maja, a więc zaledwie dzień po wyborach i musiał na kolanach pójść do lidera SLD Włodzimierza Czarzastego, aby ten uchronił przed politycznym niebytem garstkę ludzi stanowiących zaplecze Biedronia.
Przed wyborami parlamentarnymi 2019 promowano także Władysława Kosiniaka-Kamysza, który po rozbiciu Koalicji Europejskiej najpierw robił opinii publicznej wodę z mózgu, że buduje koalicję w kontrze do Platformy, a potem po prostu wpuścił na listy Polskiego Stronnictwa Ludowego Pawła Kukiza i wszystkich tych jego niedobitków, których nie chciał u siebie Jarosław Kaczyński. Gdyby prezes PiS chciał, zrobiłby „pstryk” i Paweł Kukiz zostałby zupełnie sam. Oczywiście, z koalicji została tylko nazwa, bo prezes PSL nie miał odwagi iść do urn z progiem wyborczym na poziomie ośmiu procent. Próg wyborczy na poziomie 5% przekroczyć łatwiej. Popłynął zresztą Kamysz twierdząc, że PSL jest partią miejską, ponieważ do mandatu poselskiego z ludowych list doczołgał się Jacek Protasiewicz, choć do końca nie było wiadomo czy będzie posłem, ponieważ jego prywatna i publiczna reputacja jest taka, że nie chciałby jej nawet Ryszard Terlecki.
Ponieważ w roku 2020 – inaczej niż w 2015 – cykl wyborczy zamykają wybory prezydenckie, również ta elekcja jest dla salonu okazją do sprawdzenia swoich politycznych wpływów. Jasne, że nie będą drugi raz inwestować w Biedronia, który tak słono kosztował przy wyborach do PE i tak srogo zawiódł. Wymyślono więc wykreowanie Szymona Hołowni – katolickiego celebrytę, mentalnego syna Tomasza Terlikowskiego. Projekt ten zdaje się jednak umierać śmiercią naturalną, a polityka – jak wiadomo – nie znosi próżni.
Prezes PSL doszedł do wniosku, że na fali parlamentarnego „sukcesu” spróbuje zostać pieszczochem wielkomiejskich elit w kampanii przed wyborami prezydenckim. Co prawda prezydencki sondaż Kantar MB dla TVN z końcówki stycznia plasuje Władysława Kosiniaka-Kamysza na poziomie 4% i pokonuje on tylko Krzysztofa Bosaka, który odnotował zawrotne 3%, nie należy spodziewać się, że będzie to dla Kamysza kubeł zimnej wody i przestanie w nieelegancki sposób atakować kandydatkę PO Małgorzatę Kidawę Błońską.
Opinia publiczna powinna bowiem wiedzieć, że prezes PSL jest najsłabiej umocowanym wewnętrznie szefem partii politycznej w naszym kraju. Polskim Stronnictwem Ludowym rządzą panowie Struzik, Kalinowski i Sawicki, a prezes Kamysz jest po prostu twarzą. Gdy dojdą do wniosku, że prezesa trzeba zmienić, będą potrzebować na to dokładnie tyle czasu, ile zajmuje zwiezienie delegatów w jedno miejsce, aby zagłosowali, czyli jakieś 14 dni. Ktoś taki nie powinien atakować Kidawy z pozycji samodzielności, ponieważ nawet jej krytycy nie będą umieli podać przykładów na to, że kandydatka PO na prezydenta jest przez kogoś sterowana.
Czytasz nas? Podobają Ci się zamieszczane przez nas treści?
Wesprzyj nas swoją wpłatą.
Wpłacając pomagasz budować Crowd Media – wolne media, które patrzą władzy na ręce.
POLUB NAS NA FACEBOOKU