Prawdę o świecie poznajemy dzisiaj z Social Mediów. Jakakolwiek by ona nie była, przemawia do nas silniej niż wiadomości z TV albo gazet czy portali internetowych. Zmierzch tradycyjnego dziennikarstwa wydaje się coraz bliżej. Częściej bowiem sięgamy po info. w Telegramie, Viberze albo na Twitterze. Wojna ukazuje to w całej ostateczności.
Najwięcej, o starciach i ofiarach w Ukrainie, dowiadujemy się z sieci społecznościowych. To przywodzi na myśl pytanie, czy korespondenci wojenni są jeszcze potrzebni? Tym bardziej, że konflikty zbrojne XXI wieku odzierają ich z mitów, które narosły wokół ich roli i postawy.
- Mimo ponad 30 lat pracy w zawodzie dziennikarza, nigdy nie miałem w sobie chęci ani pragnienia zastania korespondentem wojennym. Trzeba mieć do tego smykałkę, dużo odwagi i oczywiste pragnienie bohaterstwa. O ile jeszcze sprawdziłbym się jako reporter, to mam za duże deficyty odwagi i zbyt wiele odpowiedzialności za swoje zdrowie, żeby pchać się na front pod kule zdezorientowanych i przypadkowych 20-parolatków, których historia ubrała w mundury, dała broń do ręki wraz z możliwością decydowania, kogo zabić, a kogo nie. Tym bardziej, że w XXI wieku, dziennikarz na froncie nie jest już tylko obserwatorem rzeczywistości, ale przede wszystkim stał się celem snajpera, który dokładnie wie, w czyją stronę wypuszcza śmiertelny pocisk.
- Napis na hełmie, samochodzie albo na kamizelce kuloodpornej „Press” nie jest już bezpieczną przepustką na tereny działań wojennych, ani elementem ubioru, który jeszcze kiedyś chronił jego właściciela. Dzisiaj reporterzy są zagrożeniem dla każdej ze stron jakiegokolwiek konfliktu, gdziekolwiek on wybucha. To ich niezależne relacje mogą narobić kłopotu nie tylko żołnierzom i ich dowódcom, ale nawet rządom krajów, które wywołują konflikty i je prowadzą. Prawda jest największym wrogiem wojny. Zarazem nie ma się co oszukiwać, że którykolwiek uczestnik wojny prowadzi ją honorowo i z zachowaniem przepisów mitycznej Konwencji Genewskiej, która określa zakres praw prowadzenia wojny. Pozbądźmy się naiwności. Bez względu po czyjej stronie jesteśmy nie ulegajmy mitom, że jedna strona jest rycerska, a druga nie. Wojna, wszystkich jej bezpośrednich uczestników, odziera z wszelkich wartości etycznych, wyzbywa człowieczeństwa i pozbawia nadziei. Szczególnie wojna okrutna. Niestety, każda Wojna XXI wieku jest straszna, bezwzględna i jak najbardziej okrutna.
- Obserwując zabijanie XXI wieku, to w samym okrucieństwie sensu stricto może nie ma wielkich różnic, ale już w jego skali jak najbardziej. Obecne konflikty tym się różnią od tych z zamierzchłych czasów, że teraz narzędzia do zabijania są wielokroć skuteczniejsze. Można się o tym przekonać wcale nie będąc na wojnie, ale wybierając się na oficjalne targi broni, gdzie skuteczność zabijania jest tak samo wychwalana, jak skuteczność ratowania na targach medycznych albo skuteczność produkcji na targach przemysłowych. Zabijanie to istota wojny. Dzisiaj jeden żołnierz z przeciwpancernym zestawem Javelin okazuje się być groźniejszy niż kilkuosobowa załoga w pojeździe opancerzonym, a nawet w czołgu. Częściej można zobaczyć wojnę przez oko kamery wojskowego drona, którego pilot z bezpiecznej odległości, czasami tysiąca i więcej kilometrów, likwiduje całe kolumny wojskowych pojazdów. Poza tym, już od dawna mało kto się przejmuje stratami wśród ludności cywilnej. Niekiedy wręcz to ona staje się głównym celem ataków. Częścią tego spektaklu, którym są walki zbrojne, jest próba zabicia jak największej liczby wrogów, a w nowoczesnym konflikcie nie są nimi tylko żołnierze. Każdy może stanowić zagrożenie. Poza tym, to co obserwujemy w wojnie ukraińskiej, gdy Rosjanie bombardują osiedla mieszkaniowe oraz korytarze humanitarne dla cywilów, to ma złamać ducha obrońców, zniszczyć ich człowieczeństwo, upodlić do roli mięsa armatniego, by żołnierze, którzy zaczną okupować zdobyty teren traktowali mieszkańców bez cienia współczucia. Nie usprawiedliwiam i nikogo nie tłumaczę. Na wojnie powody do zabijania zawsze się znajdą.
- Drastyczność i bezwzględność konfliktu zbrojnego, przedstawiona rzetelnie w społeczeństwie poprzez media, może skierować ostrze oporu społecznego wobec władzy, która wojnę wywołuje. Dlatego Putin zamyka usta niezależnym mediom i nakazuje wycofanie korespondentów zagranicznych z Moskwy. Nic tak nie wzbudza refleksji nad wojną jak widok kolejnych setek ciał przywożonych do kraju w czarnych workach. Rosjanie zabrali nawet mobilne spalarki ciał na front, by matkom oddawać ich synów w formie prochu w pudełku. Można wtedy podać mnóstwo wymyślonych powodów śmierci takiego żołnierza, niekoniecznie na polu walki, gdzieś daleko poza granicami kraju. Dlatego poza Andrzejem Zauchą z TVN, stolicę Rosji opuściło kilka innych ekip zachodnich mediów. Ujawnianie szczegółów konfliktu w Ukrainie jest w kraju Putina zagrożone obecnie karą do 15 lat więzienia. Nawet wtedy, gdy ktoś zaczyna rozpowszechniać informacje w sieciach społecznościowych. Są to najszybsze i zewsząd dostępne kanały, w których można dowiedzieć się o wojnie i jej skutkach. Dla wielu mieszkańców Federacji Rosyjskiej, to jedyny dostępny źródła informacji. Stąd rodzi się wątpliwość czy wysyłanie korespondentów wojennych przez redakcje, to zbytnia niefrasobliwość i narażanie ludzkiego życia bez powodu?
- Szwajcarski korespondent Guillaume Briquet, którego samochód został niedawno ostrzelany przez żołnierzy rosyjskich w Ukrainie, przekonał się, że tabliczki z napisem „Press” w niczym nie chronią, a wręcz przeciwnie. Briquet może mówić o dużym szczęściu, bo Rosjanie trafili w samochód, zranili go w twarz, w ramię i zatrzymali. Stracił dokumenty, materiały reporterskie, pieniądze i laptopa, ale nie stracił życia.
- Ekipa Sky News przeżyła horror, gdy jej samochód został ostrzelany w pobliżu Kijowa przez dywersantów rosyjskich. Stuart Ramsay, główny korespondent Sky News, został trafiony kulą w dolną część pleców. Operator kamery Richie Mockler przyjął dwa strzały w kamizelkę. Ostatecznie ekipa została uratowana przez policje ukraińską. Z ich relacji wiemy, że pociski rosyjskie trafiały dokładnie w cel – żołnierze nie strzelali na postrach, tylko żeby zabić. W tym wypadku tabliczki z napisem „Press” stały się pretekstem do ataku.
- Robert Capa, najsłynniejszy fotoreporter i korespondent wojenny, który był praktycznie na wszystkich ważniejszych konfliktach wojennych XX wieku, od rewolucji hiszpańskiej przeciwko reżimowi Franco, poprzez fronty II Wojny Światowej, do konfliktów w Korei i Wietnamie w latach 50-tych, powiedział, że: „Jeśli twoje zdjęcia nie są wystarczająco dobre, to znaczy, że nie byłeś wystarczająco blisko”. Capa nawet lądował ze swoim aparatem fotograficznym na plażach Normandii 6 czerwca 1944 roku, w operacji Overlord i przeszedł z amerykańskimi żołnierzami prawie cały szlag bojowy do zakończenia wojny. Zginął wiele lat później, po wejściu na minę pułapkę w czasie patrolu wojsk francuskich w okolicach wietnamskiego Thai Binh. Okazał się być wystarczająco blisko, żeby zrobić dobre zdjęcie i żeby umrzeć.
- Dzisiaj, rzadko kiedy udaje się, jakiemukolwiek dziennikarzowi być tak blisko wydarzeń na froncie, żeby zbierać relacje wprost z pola walki. Nawet jeżeli dostaje taką szansę, to tylko w towarzystwie „opiekunów”, którzy nie tylko mają zadbać o bezpieczny powrót z frontu, ale też o „jakość” przekazu. Jeśli reporterzy decydują się na samotne wyprawy na tereny wojenne, muszą się liczyć z najkoszmarniejszymi konsekwencjami. Są porywani, torturowani, a w ostateczności zabijani, stanowiąc odstręczający przykład dla innych albo wyraz jakieś chorej deklaracji politycznej. Poza tym każda ze stron konfliktu wie, że dziennikarze widzą świat po swojemu i nie zawsze zgodnie z oficjalnymi komunikatami walczących stron. Amerykańska armia nie dopuściła żadnego korespondenta w trakcie operacji „Pustynna burza” na front, a relacje, nawet jeśli się zdarzały, były bardzo dokładnie cenzurowane. Amerykanie odrobili lekcję po wojnie wietnamskiej. To przede wszystkim korespondencje niezależnych dziennikarzy oraz zdjęcia amerykańskich trupów z frontu w Dolinie La Drang czy przedmieść Da Nang, spowodowały w latach 70-tych wybuch protestów i manifestacji pokojowych w USA przeciwko wojnie.
- Rosjanie obecnie, z zagranicznych korespondentów, dopuścili jedynie ekipę chińskiej telewizji. Po obejrzeniu kilku materiałów widać, bez specjalnej znajomości języka, że to „dziennikarze”, popierający reżim Putina i posługujący się jego retoryką o „wyzwolicielskim” ataku na Ukrainę. Poza tym, w całej Federacji Rosyjskiej obowiązuje zakaz mówienia o wojnie, a tym bardziej o jej skutkach. Natomiast władze ukraińskie stworzyły w ministerstwie obrony, specjalną komórkę, która zajmuje się sprawdzaniem treści i emitowaniem wybranych informacji do sieci społecznościowych. Monitorują również treści materiałów tych korespondentów, którzy dostali akredytację. Między innymi dzięki temu Ukraina w sieci zdecydowanie wygrywa tę wojnę. Oczywiście, trzeba wziąć też pod uwagę zaangażowanie twórców obywatelskiego contentu. Rosja jest bezwzględnym agresorem, więc Ukraina ma po swojej stronie większość świata, w tym także uczestników Social Mediów.
- Polscy korespondenci też pojechali na tę wojnę. Jak podaje portal Wirtualne Media, do Ukrainy wyjechali, m. in. Patryk Michalski z Wirtualnej Polski, Marcin Wyrwał z Onetu, Mariusz Kowalczyk z „Newsweek Polska”, Mateusz Chłystun i Krzysztof Zasada z RMF FM, Marek Sierant z Radia Zet (mieszka na stałe w Kijowie), Jacek Gasiński z Polsat News, Marcin Tulicki, Tomasz Jędruchów i Tomasz Grzywaczewski z TVP, Piotr Andrusieczko z „Gazety Wyborczej” i Outriders, Marcin Mamoń z Polska Press, Paweł Pieniążek z „Tygodnika Powszechnego” oraz Wojciech Bojanowski z TVN 24 (stacja podała ostatnio info., że Bojanowski wraca już do Polski). Sytuacja może się zmieniać, bo redakcje albo odwołują swoich korespondentów lub przysyłają nowych, więc trudno mi powiedzieć, czy lista jest aktualna? Poza tym, gdy zacznie się atak na Kijów, to miasto może podzielić los Mariupola i Charkowa, które obecnie są regularnie bombardowane i uległy praktycznie całkowitemu zniszczeniu. Wyglądają jak Warszawa po powstaniu w 1944 na dawnych zdjęciach i filmach. Zniszczone budynki i ulice, wypalone okna domów mieszkalnych oraz ciała zabitych. Ukraińskie władze podają, że tylko w Charkowie zginęło ponad 1300 osób. Bomby spadają na wszystko i na wszystkich. Rakiety i pociski nie odróżniają ukraińskich cywilów i żołnierzy od ekip dziennikarskich z innych krajów.
- Przy całym szacunku dla pracy tak szanownego grona kolegów, to jednak z sieci społecznościowych dowiaduję się szybciej i więcej. Mało tego. Relacje z walk, wprost spod padających bomb i rakiet, otrzymuję w postaci zdjęć i filmów od bezpośrednich uczestników tej wojny albo ofiar takich nalotów. Nadają swoje korespondencje z oblężonego Mariupolu albo z walczącego Charkowa, czy zajętego już przez rosyjskiego okupanta Chersonia. Dużo ciekawsze materiały otrzymuję od koleżanki z Kijowa, która nagrywa to co widzi przez okno swojego domu niż przeczytane lub obejrzane relacje, w którymś z ogólnopolskich mediów. O protestach w Moskwie i w Petersburgu przeciwko wojnie oraz brutalnych aresztowaniach przez rosyjski OMON uczestników tych wieców, wiedziałem w czasie rzeczywistym od bezpośrednich świadków, za nim cokolwiek ukazało się w oficjalnych przekazach. Telewizja, a tym bardziej prasa, nawet ta internetowa, są dużo spóźnione w stosunku do relacji w sieci. Co gorsze, powielają wielokrotnie filmy, które tam się ukazują i są sygnowane, np. oficjalnym kanałem ukraińskiego MON-u. Po co więc jacyś korespondenci?
Czytasz nas? Podobają Ci się zamieszczane przez nas treści?
Wesprzyj nas swoją wpłatą.
Wpłacając pomagasz budować Crowd Media – wolne media, które patrzą władzy na ręce.
POLUB NAS NA FACEBOOKU
Facebook Comments
blok 1
Redakcja portalu CrowdMedia.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść artykułów nadesłanych przez użytkowników.