Niesłabnąca wiara naszego rządu we wzrost znaczenia Polski na arenie międzynarodowej oraz silna pozycja naszego kraju w Unii Europejskiej mogą wkrótce okazać się pobożnymi życzeniami. Okazuje się, że w decyzyjnym jądrze UE, bez Polski zapadają decyzje dotyczące zacieśnienia współpracy w zakresie obronności. Plan ten, forsowany przez Niemcy, Francję, Włochy oraz Hiszpanię, zakłada militarną współpracę poza strukturami NATO, obejmującą wspólne zakupy sprzętu wojskowego oraz aktywowanie i wzmacnianie istniejących dotychczas tylko na papierze, sił szybkiego reagowania, które dziś stanowi 1500 żołnierzy.
W trakcie spotkania unijnych ministrów obrony oraz spraw zagranicznych zdecydowano o wdrożeniu planu stałej współpracy PESCO. Plan ten, oprócz zwiększania militarnego potencjału zakłada, że kraje europejskie, które zdecydują się zwiększyć swoje zaangażowanie w budowanie równoległej do NATO europejskiej struktury wojskowej, nie będą potrzebować do tego konsensusu innych krajów Unii. Realizacja tego planu może w sposób oczywisty doprowadzić do powstania Europy dwóch prędkości już nie tylko w wymiarze gospodarczym, ale i militarnym. Coraz więcej znaków na niebie i ziemi wskazuje, że mimo faktycznego zwiększenia procentu PKB na wydatki obronne, Polska nie będzie zaliczana do grona krajów pierwszej prędkości. Mimo obaw wyrażanych przez kraje bałtyckie, dotyczących tworzenia struktury obronnej konkurującej z NATO, szef Sojuszu Północnoatlantyckiego, Jens Stoltenberg popiera plan jej stworzenia. W końcu skutkiem jego wprowadzenia może być wzmocnienie potencjału obronnego krajów Europy Zachodniej, co przecież jest w interesie NATO. Pojawiają się także głosy sceptyczne. Trudno jest dzisiaj ocenić ile czasu minie od podjęcia decyzji o zacieśnieniu współpracy militarnej w UE, a jej rzeczywistym wdrożeniem. Wielu dyplomatów uważa także, że wzmacnianie dwóch prędkości wewnątrz Unii Europejskiej, także w sferze militarnej, może mieć nieprzewidywalne konsekwencje, zwłaszcza w obliczu kolejnych zaskakujących zmian na szczytach władzy poszczególnych krajów. Trudno przecież będzie współpracować, gdy cele będą tak skrajnie odmienne..
Tymczasem zza oceanu dochodzą równie niepokojące wieści. Prezydent elekt Donald Trump rozmawiał już telefonicznie z Władimirem Putinem i zapewnił go o niesłabnącej sympatii oraz gotowości do radykalnej poprawy stosunków rosyjsko – amerykańskich. Donald Trump nigdy nie ukrywał swojego podziwu dla Prezydenta Rosji, za co Władimir Putin podziękował nie tylko słowami, ale i kampanijną pracą rosyjskich trolli internetowych. Wszystko wskazuje na to, że w najbliższych miesiącach nastąpi wyraźne ocieplenie w stosunkach między tymi dwoma państwami. Uznanie, oficjalne lub nieme, aneksji Krymu, zwierzchności nad wschodnią Ukrainą czy zniesienie sankcji gospodarczych. Wszystko to w zamian za obietnicę Władimira Putina, że jego agresywny styl prowadzenia polityki zostanie złagodzony, a pochód na zachód przy pomocy zielonych ludzików zahamowany. Będzie to co prawda trudne, bo kolejne wybory w Mołdawii, Bułgarii czy Estonii wyłoniły do władzy prorosyjskie stronnictwa i trudno będzie się opanować z bratnią pomocą. Należy dzisiaj głośno postawić pytanie, czy Donald Trump gotów jest na niedotrzymanie przez Putina złożonych mu obietnic? Każdy musi rozumieć, że wojska amerykańskie, znajdujące się w stałych bazach NATO na terenie Polski i krajów bałtyckich nie są Prezydentowi Rosji w smak. Nie sposób dzisiaj przewidzieć, czy ceną za wspólną, amerykańsko – rosyjską operację w Syrii i przeciwko ISIS nie będzie przekazanie krajów na wschód od Odry ponownie pod wpływy mateczki Rosji. W końcu Europa nie będzie umierać za Warszawę, zwłaszcza gdy Warszawa ostentacyjnie podkreśla swoją odrębność. A sami będziemy łatwym celem, co wielokrotnie pokazała już historia naszego kraju.
Czytasz nas? Podobają Ci się zamieszczane przez nas treści?
Wesprzyj nas swoją wpłatą.
Wpłacając pomagasz budować Crowd Media – wolne media, które patrzą władzy na ręce.
POLUB NAS NA FACEBOOKU