24 maja 2015 roku pamiętam bardzo dobrze, choć to w sumie dziwne, bo było później jeszcze kilka wydarzeń i dat bardziej zasługujących na przechowanie w zwojach mózgowych – np. obrona pracy licencjackiej 24 czerwca 2016 roku czy obrona pracy magisterskiej 2 lipca 2018 roku, a to dlatego, że studia były najlepszym czasem w historii mojej edukacji.
Wróćmy jednak do 24 maja 2015. Dzień II tury wyborów prezydenckich był dla mnie niezwykle nerwowy, ponieważ taki jest dla mnie każdy dzień politycznego rozstrzygnięcia, mimo tego, że nie było mi dane doświadczyć atmosfery wieczoru wyborczego w sztabie wyborczym. Nerwy brały się stąd, że godziny tego dnia dłużą się niesamowicie, a z planu spania do południa, aby skrócić sobie oczekiwanie na sondaże exit poll, nic nie wyszło, ponieważ rolnicze geny biorą górę. Zawsze wstawałem bardzo wcześnie i nigdy nie lubiłem piżamy.
Po rozstrzygnięciu I tury wyborów prezydenckich było dla mnie jasne, że prezydent Bronisław Komorowski jest w politycznych tarapatach, ponieważ wyniki wyborcze kandydatów PSL i SLD były tak złe, że urzędujący prezydent nie miał skąd brać poparcia na II turę. Rewelacyjny wynik Pawła Kukiza z I tury oznaczał natomiast, że bardzo duży rezerwuar poparcia przed II turą był dla Andrzeja Dudy dosłownie na wyciągnięcie ręki. Do tego dochodziła fatalna postawa zaplecza Komorowskiego oraz jego samego i sprawność otoczenia jego rywala. Przepis na klęskę był gotowy.
Nigdy nie uznam, że kampania Andrzeja Dudy była dobra, ponieważ była przesiąknięta kłamstwami, manipulacjami i oszczerstwami – ot, choćby opowiadanie, że prezydent może samodzielnie zmienić w Polsce ustrój walutowy, kłamanie, że Bronisław Komorowski wchodził na krzesło w parlamencie Japonii czy zapewnianie właścicieli kredytów we frankach szwajcarskich, że zostaną przewalutowane na złotego po kursie z dnia podpisania umowy kredytowej.
Żeby było jasne – nie uważam, że głównym nieszczęściem ostatnich pięciu lat było to, że Bronisław Komorowski musiał wyprowadzić się z Belwederu. Pełnokrwistym politykiem nigdy nie był, a będąc już głową państwa solidnie zapracował na kłopoty z uzyskaniem reelekcji organizując w Pałacu Prezydenckim bardzo słabe zaplecze będące domem spokojnej starości dla politycznych rozbitków z Unii Wolności i niezmąconą wątpliwościami wiarą w sondaże podległej Kancelarii Premiera pracowni CBOS.
Problem z latami 2015-2020 polega na tym, że głową 38-milionowego narodu w środku Europy został sześcioligowy polityk z czwartego rzędu własnej partii. Nie chcę pisać o zbrodni, jakiej dopuścił się prezydent Andrzej Duda notorycznie łamiąc reguły zapisane w konstytucji i dobre obyczaje, które każdy człowiek powinien mieć zapisane we własnej przyzwoitości. W latach 2015-2019 przeczytałem na ten temat pewnie dziesiątki tekstów i tysiące tweetów – niektóre zresztą sam pisałem. Pryncypialna obrona Trybunału Konstytucyjnego i sądów skończyła się tym, że jesienią 2019 roku opozycja dojmująco poległa w wyborach do Sejmu, choć na otarcie łez zbudowała sobie większość w Senacie.
Problem z prezydenturą Andrzeja Dudy polega na tym, że jako kraj i społeczeństwo straciliśmy mnóstwo czasu w drodze do rozwoju, który Polsce i jej mieszkańcom się należy, a nie jest wybujałą fantazją, skoro zmaterializował u naszych zachodnich sąsiadów. Nie da się nadrobić straconego czasu w polityce zagranicznej czy szybko odzyskać dobrą reputację systemu prawnego – o odzyskaniu ukradzionych przez kolegów Andrzeja Dudy publicznych pieniądzach można zapomnieć, a zapaść w modernizacji polskich sił zbrojnych będzie dawała o sobie znać przez następną dekadę albo i dłużej. Odbudowa powagi i prestiżu urzędu prezydenta też będzie zadaniem na lata.
Za kilka tygodni staniemy przed szansą naprawienia błędu sprzed pięciu lat. Zróbmy to dla dobra przyszłych pokoleń.
Czytasz nas? Podobają Ci się zamieszczane przez nas treści?
Wesprzyj nas swoją wpłatą.
Wpłacając pomagasz budować Crowd Media – wolne media, które patrzą władzy na ręce.
POLUB NAS NA FACEBOOKU