Na tle ostatnich burzliwych wydarzeń można odnieść mylne wrażenie, że w Polsce istnieją tylko dwie strony sporu politycznego. Nic bardziej mylnego. W związku z największym kryzysem konstytucyjnym od 89 roku, uaktywniło się środowisko skupione wokół Pawła Kukiza.
Nie tak łatwo dowiemy się o tym z mediów, gdyż jak twierdzą sympatycy znanego muzyka, jest on nieustannie szykanowany i odcinany od dostępu do opinii publicznej. Z kolei jego przeciwnicy twierdzą, że to bzdury, a sam Kukiz i tak nie ma nic ciekawego do przekazania.
Kukiz sięgnął do swojego mikołajowego worka i wyciągnął z niego już stary, ale jary postulat wprowadzenia JOW-ów, czyli jednomandatowych okręgów wyborczych, tym razem połączonych z możliwością odwołania posła przed końcem kadencji. Zdaniem klubu Kukiz’15 tylko odejście od systemu list partyjnych jest w stanie ukrócić partiokrację i skutecznie “oderwać świnie od koryta”. Przez świnie muzyk rozumie zarówno polityków partii rządzącej, jak i członków opozycji parlamentarnej, czyli generalnie całą nierozliczoną po 89 roku pseudo elitę.
Sam Kukiz przedstawia swój ruch jako opozycję antysystemową, która ma za zadanie zerwać z niechlubnymi tradycjami trzeciej RP. Oprócz JOW-ów postuluje odejście od finansowania partii z budżetu państwa, przeniesienie części urzędów i sądów poza Warszawę, oraz wprowadzenie powszechnego systemu referendów bezprogowych.
Niestety w działalności politycznej Pawła Kukiza więcej niż sensownych postulatów jest ostatnio wpadek. W końcu to jego otoczenie polityczne wprowadziło do Sejmu narodowców, czy też ramię w ramię z PiS-em przegłosowywało różne wątpliwe ustawy.
Wracając jednak do meritum, czyli do pomysłu muzyka na oderwanie świń od koryta poprzez wprowadzenie systemu jednomandatowych okręgów wyborczych, należy się zastanowić czy to rozwiązanie pomoże, czy wręcz zaszkodzi w polskich realiach politycznych?
Przybliżając nieco temat jednomandatowych okręgów wyborczych warto wspomnieć, że wybory do Senatu od dłuższego czasu odbywają się właśnie według ordynacji większościowej. W czystym wydaniu JOW-y doskonale określa amerykańskie powiedzenie „winner takes all”. Zwycięzca bierze wszystko, zaś wszyscy pokonani muszą obejść się smakiem. Należy zadać sobie jednak pytanie, czy taki sposób wyłaniania reprezentantów narodu jest sprawiedliwy i miarodajny?
Czyste jednomandatowe okręgi premiują duże partie, marginalizują mniejszości i są skrajnie nieproporcjonalne. Wprowadzając czyste JOW-y narażamy się na sytuację, która miała miejsce w Wielkiej Brytanii podczas ostatnich wyborów parlamentarnych w 2015 roku. Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP) zdobyła 12,6%, jednakże przełożyło się to wyłącznie na 1 mandat spośród 650 możliwych do zdobycia, gdyż mimo że zagłosował na nią co ósmy Brytyjczyk, wygrała tylko w jednym okręgu. Dla porównania w tych samych wyborach Szkocka Partia Narodowa zdobyła 4,7% głosów, co przełożyło się na 56 mandatów.
Można zatem śmiało powiedzieć, że wprowadzenie JOW-ów w Polsce jeszcze bardziej zabetonuje scenę polityczną. Wystarczy spojrzeć na wyniki wyborów do Senatu w Polsce, który od wielu lat zdominowany jest przez dwie największe partie.
Swoistym paradoksem jest to, że Paweł Kukiz – główny orędownik jednomandatowych okręgów wyborczych, mógłby sam nie znaleźć się w Sejmie, gdyby w naszym kraju obowiązywały JOW-y. Jasno wskazuje na to przykład brytyjski. Wystarczyłoby, żeby Kukiz przegrał w swoim okręgu wyborczym, a niechybnie znalazłby się poza parlamentarną burtą. Biorąc pod uwagę, że startował w Warszawie, gdzie konkurencja jest ogromna, takie rozważanie wydają się być całkiem realne.
Trzeba sobie jasno powiedzieć, że obecny system proporcjonalny również jest daleki od ideału. Wyborca ma niewielki wpływ na posła, na którego głosował, zaś listy układane są przez liderów partyjnych, bez uwzględnienia geograficznego pochodzenia kandydatów, ich związków z danym regionem i mieszkającymi tam wyborcami. Jednocześnie system proporcjonalny ma te wady, że głosujemy głównie na partie, często nie znając kandydatów, którzy znajdują się na danej liście wyborczej. To dana partia, a nie my wyborcy, ma decydujący wpływ na zachowanie się polityków, gdy ci już znajdą się w parlamencie.
Wygląda na to, że i tak źle, i tak niedobrze.
Czy aby na pewno jesteśmy skazani na przechodzenie ze skrajności w skrajność? Nie wszystko jest czarne albo białe. Uciekając od systemu, w którym wyborca ma znikomy wpływ na posłów do systemu, w którym spora część wyborcóww ogóle nie będzie reprezentowana w Sejmie, wpadamy z deszczu pod rynnę.
Czy jest na to rozwiązanie? Owszem, wprowadzenie systemu jednomandatowych okręgów wyborczych o charakterze mieszanym, w którym każdy wyborca ma do dyspozycji dwa głosy. Jeden oddaje na wybranego kandydata w systemie większościowym (JOW), a drugi na listę danej partii. Drugi głos liczony jest w systemie proporcjonalnym. Powyższe rozwiązanie łączy zalety obu systemów i sprawia, że wybory są bardziej miarodajne, a przede wszystkim daje wyborcom większy wpływ na ich reprezentantów. Jak wspomniałem, nie wszystko jest czarne albo białe, wszak istnieją różne odcienie szarości.
O modelu mieszanym Paweł Kukiz jednak nie chce słyszeć…
fot. flickr/P.Drabik
Czytasz nas? Podobają Ci się zamieszczane przez nas treści?
Wesprzyj nas swoją wpłatą.
Wpłacając pomagasz budować Crowd Media – wolne media, które patrzą władzy na ręce.
POLUB NAS NA FACEBOOKU