Od czasu zwycięstwa Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich, w Stanach Zjednoczonych toczy się gorąca debata o możliwych fałszerstwach wyborczych lub manipulowaniu wynikami przez Rosję. Kraj ogarnęły protesty, pojawiły się oskarżenia o ataki hakerskie na systemy komputerowe liczące głosy, rozpowszechnianie fałszywych newsów w social media czy nawet wpływ wywiadu rosyjskiego na przebieg kampanii.
O ile sprawdzenie takich możliwości jest sprawą najwyższej wagi, to ciężko nie odnieść wrażenia, że Stany Zjednoczone ogarnęła sterowana politycznie powyborcza histeria, która niestety ma niewiele wspólnego z szukaniem prawdy, a znacznie więcej z podkopywaniem pozycji prezydenta – elekta.
Cofnijmy się przed pamiętną datę wyborów i przypomnijmy co działo się w amerykańskiej kampanii wyborczej. Donald Trump wysunął argumenty, że system jest ustawiany pod kandydatkę Demokratów. Zapytany, czy uzna wynik wyborów w przypadku porażki, udzielił odpowiedzi: “Ocenię to i odpowiem w swoim czasie”. Przypomnijmy sobie jaka fala medialnego hejtu wylała się na kandydata Republikanów, któremu zarzucano podważanie fundamentów amerykańskiej demokracji, a kwestionowanie wiarygodności wyborów uważano za kuriozalne. Wielu komentatorów grzmiało, że Trump jest skończony. Obecny prezydent – elekt podnosił wówczas choćby kwestie głosowania martwych dusz, czyli rejestracji do głosowania osób zmarłych, bo takie przypadki miały miejsce w historii USA, a przed wyborami ujawniono kilka tego typu incydentów. Nie we wszystkich stanach istnieje obowiązek okazywania dokumentu ze zdjęciem w lokalu wyborczym, dlatego kwestia nie powinna zostać zbagatelizowana. Uznano to jednak za kolejną próbę szukania taniej sensacji przez kandydata Republikanów (w czym było sporo prawdy, bo Trump bazował na budowaniu w elektoracie przekonania o ustawieniu systemu przeciwko niemu).
Po nieoczekiwanych wynikach wyborów doszło do całkowitego odwrócenia ról. Nagle kwestionowanie fundamentów amerykańskiej demokracji stało się czymś całkowicie akceptowalnym. Zaczęto chwytać się każdego możliwego oskarżenia, aby zdyskredytować wynik wyborów.
W związku ze zdominowaniem mediów społecznościowych przez środowiska prawicowe i skrajnie prawicowe, oskarżono Marka Zuckerberga o doprowadzenie do zwycięstwa Trumpa, poprzez niereagowanie na masowe rozpowszechnianie fałszywych wiadomości na Facebook’u. Rzeczywiście pewna macedońska grupa zwęszyła interes w rozpowszechnianiu chwytliwych, ale nieprawdziwych newsów, które przez swoją popularność miały pozwolić im generować zyski z reklam. Zwolennicy silnej kontroli treści zapomnieli jednak, że w internecie, opartym na kulturze memów i obrazków, krąży mnóstwo niesprawdzonych czy fałszywych informacji i są one rozpowszechniane przez wszystkie strony sporu politycznego. Internet okazał się być narzędziem, które niesie zagrożenie fałszywych newsów, ale jak nic innego umożliwia także rozpowszechnianie prawdziwych, choć często niewygodnych lub słabo “sprzedających się” w głównych mediach informacji. Internet obalił mit obiektywizmu tradycyjnych mediów, które też często (a w przypadku Stanów Zjednoczonych najczęściej) mają jakieś preferencje polityczne, dlatego nie ukazują informacji w obiektywnym świetle. Przypomnijmy sobie choćby wszystkie sondaże nieustająco promujące Hillary Clinton. Dlatego, jak w przypadku każdego innego narzędzia, kluczowa jest edukacja społeczeństwa w jaki sposób właściwie z niego korzystać, zamiast budować mury informacyjnej cenzury.
Nie musieliśmy długo czekać, aby podważono integralność samego systemu głosowania. Grupa prawników i ekspertów zasugerowała, że system elektronicznego liczenia głosów jest niewystarczająco zabezpieczony na wypadek cyberataku. Kandydatka Partii Zielonych, Jill Stein, zawnioskowała o ponowne przeliczenie głosów w stanach Michigan, Wisconsin i Pensylwanii . Co jest interesujące, błyskawicznie zebrała na ten cel więcej środków niż wynosił jej cały kampanijny budżet.
Oskarżenia o fałszerstwa nie były przy tym poparte jakimikolwiek dowodami, a jedynie spekulacjami, że w systemie zabezpieczeń może istnieć słabe ogniwo. Za takie uznano przenoszenie elektronicznych kart do głosowania z serwerów rządowych na komputery liczące głosy. Bezpośredni atak nie wchodził w grę, ponieważ system liczący nie jest połączony z internetem.
Jednak Stanowy Sąd Apelacyjny Michigan odrzucił wniosek o ponowne liczenie głosów, ponieważ uznał, że kandydatka Zielonych nie jest pokrzywdzona w wyniku wyborów, a potencjalne fałszerstwo nie mogło odebrać jej wygranej (Stein zdobyła 1% głosów). Sąd wskazał również na brak materiału dowodowego wskazującego na potencjalne fałszerstwa.
Kolejnym sprawnie stosowanym przez Demokratów zabiegiem jest zrzucanie odpowiedzialności za swoje błędy na rosyjski spisek. Już w czasie kampanii wyborczej Demokraci zarzucali, że Rosjanie wspierają Trumpa i to oni stali za hakerskimi atakami na serwery Demokratów, które poskutkowały wyciekiem szeregu kompromitujących treści. Właśnie wyszedł na jaw raport CIA, który stwierdza, że rzeczywiście Rosjanie pomagali Trumpowi. Okazało się, że nie tylko serwery Demokratów, ale także Republikanów zostały zhakowane, jednak do sieci nie wyciekła ilość materiałów porównywalna z tymi dotyczącymi Hillary Clinton. Jest to zatem wysoce prawdopodobne, że Rosjanie mogli stać za tymi atakami, choć warto także w tym względzie wykazać pewna dozę ostrożności do oficjalnych raportów, ponieważ amerykańskie służby mają długą historię publikowania fałszywych doniesień w celu ochrony własnych interesów. Warto sobie przypomnieć co rozpowszechniały na temat Saddama Husajna i libijskiego dyktatora Muammara Kadafiego.
Retoryka Demokratów przypomina jednak linię obrony rządu PO wobec afery taśmowej. Demokraci próbują przekierować uwagę ze swoich licznych przewinień, takich jak próby zdyskredytowania kandydatury Berniego Sandersa czy afery mailowej, na poszukiwanie winnego kradzieży danych. Taka taktyka medialnie odciąża, ale w żaden sposób nie zmienia istoty sprawy, że partia i jej kandydatka złamała szereg standardów, co doprowadziło do klęski wyborczej.
Wielu Amerykanów z pewnością ma problem, by pogodzić się z wynikiem wyborów prezydenckich. Jednak taka jest natura demokracji, że nie zawsze wygrywa kandydat, którego popieramy. Zaakceptowanie wyniku, ale też patrzenie na ręce prezydentowi elektowi jest zadaniem opozycji i mediów. Tworzenie atmosfery skandalu, która nie ma wystarczającego poparcia w faktach, prowadzi tylko do pogłębiania podziałów społecznych. Stanowi to jawny brak szacunku wobec wyborców Donalda Trumpa, a wzajemne poszanowanie, niezależnie od koloru skóry czy wykształcenia, powinno być fundamentem demokracji.
fot. wnd.com
Czytasz nas? Podobają Ci się zamieszczane przez nas treści?
Wesprzyj nas swoją wpłatą.
Wpłacając pomagasz budować Crowd Media – wolne media, które patrzą władzy na ręce.
POLUB NAS NA FACEBOOKU