Mroczne czasy, które należały do mrocznych postaci. Film miał szansę pokazać, czym jest władza naprawdę i jak degraduje, szczególnie gdy ma się władzę absolutną. Szczególnie w takim momencie naszej historii, gdy trudno odróżnić prawdę od propagandy. Niestety fałsz, który się wylewa z tego filmu, jest porównywalny jedynie z fałszem czasów, w których rozgrywa się opowieść o jego bohaterze.
„Gierek” w reżyserii Michała Węgrzyna jest jak słodki wujek, który wszystkich kocha i wszyscy kochają jego. Bohater bez skazy. Dowcipny, kulturalny, dżentelmen, który wie, że Martella pije się bez lodu i do tego jeszcze jaki elokwentny. Ze swadą intelektualisty odróżnia cytaty z Moliera od złotych myśli Mao albo odwrotnie i do tego po francusku. Propagandziści czasów PRL-u nie wymyśliliby takiej laurki. To bajka i to bardzo niewprawnie skonstruowana.
Pierwszy sekretarz Edward Gierek był niewykształconym robotnikiem. Ukończył jedynie jakieś pseudouczelniane kursy polityczne. Swoją wiernością partii i oddaniem socjalistycznym zapracował sobie na tytuły, ordery i posady. Miał do tego dobry życiorys, bo całe życie spędził w różnych kopalniach jak górnik, a do partii komunistycznej wstąpił jeszcze przed II WŚ. W Polsce był jednym z tych partyjnych bonzów, którzy wzmacniali socjalistyczną republikę pod dyktando moskiewskich szefów. Niczym się nie różnił od swoich poprzedników, pacyfikujących w 1970 roku robotników w Gdańsku i w Gdyni oraz swoich partyjnych następców, którzy w 1981 rozstrzelali górników w kopani „Wujek” i 3 lata później przeprowadzili udany zamach na ks. Jerzego Popiełuszkę. Robienie z niego dobrego wujka jest trochę jak oplucie tych wszystkich, którzy za jego rządów byli biedni, prześladowani przez aparat bezpieczeństwa i ledwo wiązali koniec z końcem.
W filmie Węgrzyna, tzw. „czasy Gierka”, to w naszym kraju okres miodem i mlekiem płynący. To kolejne fałszerstwo wprost z przekazów ówczesnej telewizji państwowej. Ludzie kochają piękne opowieści o wspaniałych bohaterach i sam jestem zwolennikiem teorii, że wcale nie muszą być prawdziwe. Jednak istnieje niewidzialna granica przesady, której nawet autorzy „Śnieżki” albo „Robin Hooda”, nie przekraczają. Autorzy „Gierka” przekroczyli wszystkie.
Lata siedemdziesiąte w Polsce, to był wielki skok do przodu w iście komunistycznym stylu. Pamiętam swoją kolekcję znaczków z tamtych czasów, na których Polska była na 3. miejscu na świecie w budowie statków, 2. w wydobyciu węgla, 7. w produkcji stali, 1. w czymś tam i w ogóle byliśmy tak turbofantastyczni, że wszyscy nam powinni zazdrościć. Coś jak teraz gdy w przekazach z Nowogrodzkiej wstajemy z kolan, dochodzimy do prawdy i uczyliśmy Francuzów jeść widelcem. Byliśmy narodem wybranym wtedy, gdy w każdej klasie szkolnej i auli uniwersyteckiej wisiały portrety Gierka i jesteśmy teraz gdy w klasach wiszą krzyże i portrety Jana Pawła II. To chyba jakiś rodzaj wirusa, który zakaża umysły, kiedy realia życia trzeba przykryć propagandą sukcesu. Taka propaganda otaczała nas ze wszystkich stron w latach 70-tych. Myliśmy uwierzyć, że żyjemy w najlepszym kraju ze wszystkich. I większość z nas wierzyła. Jak się okazuje do tej pory.
Czerwone dyktatury realizowały tego typu plany wcale nie po to, aby pobudzić gospodarkę i rozwijać wolny rynek, ale żeby upuścić trochę pary z nabrzmiałego balonu nastrojów społecznych. Polska była chwilę po masakrze na Wybrzeżu. Gierek miał zrealizować plan uciszenia nastrojów społecznych, które mogłyby się skończyć bardzo różnie. Może nawet podobną rewolucją, jak ta na Węgrzech, gdyby nic nie zrobiono. Potajemne chowanie ciał zabitych stoczniowców i opresje wobec robotników, tylko wzmagały nastroje buntu.
Tam nad Dunajem, nie tylko miały miejsce strajki i walki z aparatem bezpieczeństwa na barykadach ulicznych, ale społeczeństwo złapało za broń i wymierzyło karę komunistycznym oprawcom. Skończyło się to krwawą pacyfikacją węgierskiej rewolucji przez „zaprzyjaźnione” wojska radzieckie. Partia w Polsce bała się tego samego. W przepastnych pokojach komitetu centralnego, doskonale zdawano sobie sprawę, że rewolucje nie wybuchają od wystrzału z Aurory, ale zaczynają się od pierwszego rzutu kamieniem. Wojsk radzieckich było w Polsce aż nadto, żeby rozprawić się ze społeczeństwem, a krew pozostałaby na rękach partyjnych bonzów PRL.
Wojna komunistycznej władzy z własnym narodem wcale się nie zakończyła wraz z nadejściem „ery Gierka”. Służba Bezpieczeństwa, siłowe ramię Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej stała na straży socjalizmu tak jak wcześniej. Nieliczni opozycjoniści byli gnojeni w kazamatach na Mokotowskiej czy w innych podobnych miejscach za rządów Gierka, tak samo jak przed nim i po nim. Ta lekka odwilż, którą dało się odczuć na zewnątrz, wcale nie prowadziła kraju do ery wolności rynkowej i wolności w ogóle. Działała cenzura, sądownictwo i prokuratura były w całości zależne od władzy. Nie było żadnych odstępstw od „socjalistycznej linii wyznaczonej przez partię”. Przewodniczący Podstawowej Organizacji Partyjnej w szkołach i zakładach pracy miał więcej do powiedzenia niż ich dyrektorzy, a pracownicy komitetów w każdym mieście w Polsce, decydowali o tym jak ma wyglądać życie obywateli i obywatelek. Mieliśmy co prawda coca-colę oraz gumy do życia „Donalda”, Studio 2, a w nim szwedzką Abbę i kilka westernów w sobotnie wieczory, ale nic więcej. Dzisiejsi apologeci tamtych czasów upajają się telewizją Szczepańskiego, Fiatem 125p i Nową Hutą, zapominając jakby, że z TVP lał się przede wszystkim przekaz partyjny, który był zwykłym kłamstwem, Fiaty były dostępne tylko dla nielicznych, a konsekwencje ekologiczne i gospodarcze, tzw. Nowej Huty odbijają się nam czkawką do dzisiaj.
Władza wraz z milicją cały czas trzymała naród „za mordę”, a polędwicę bez kości i kawałek chudej szynki można było tylko dostać w tzw. sklepach za firankami, do których mieli dostęp jedynie oficerowie służb, wojskowi i partyjni notable wraz z rodzinami. Obowiązywały przydziały na mieszkanie dla nielicznych, przydział węgla, talony na telewizor, talony na samochód, talony w ogóle na życie. Pod warunkiem tylko, że akceptujesz władzę, kochasz socjalizm, masz dobrą komunistyczną przeszłość, uczysz się rosyjskiego, siedzisz cicho i w ogóle jesteś posłuszny jak więzień gułagu. Tak wyglądał świat, który budował Gierek, a nie ten, który skonstruował Węgrzyn wraz z twórcami scenariusza. I najważniejsze. To nie Gierek zdecydował o uprzemysłowieniu kraju w latach 70-tych i odejściu w znacznym stopniu od rolnictwa, tak jak to proponują nam autorzy filmu, ale biuro polityczne ówczesnych komunistycznych władz Rosji. Moskwa uznała, żeby zrobić zaplecze produkcyjne z naszego kraju dla swoich obywateli. Taka była gierkowska rzeczywistość.
Autorzy filmu posuwają się jeszcze dalej, twierdząc, że ich bohater, chciał zmienić Konstytucję PRL, zostać prezydentem i budować Polskę demokratyczną z prywatnymi fabrykami i wolnymi wyborami (w czasach Gierka wielki przemysł w całości należał do państwa, a jedynie nieliczni mogli sobie pozwolić na prywatny biznes i to tylko w ograniczonym zakresie). Jeśli nawet to prawda, to znaczy, że ten niewykształcony robotnik nie do końca zdawał sobie sprawę, dlaczego mianowano go pierwszym sekretarzem. W tamtych czasach to stanowisko było czymś w rodzaju partyjnego króla. Był wszechwładnym wodzem. I to nie kto inny tylko on zaakceptował brutalną pacyfikację strajków w Radomiu, w konsekwencji których śmierć poniosły 4 osoby. Film ukazuje wyrwane z kontekstu fragmenty historii, które wybielają postać Gierka w tamtym trudnym monecie jakby działał pod presją jakiś tajemniczych sił i wszystko było wynikiem manipulacji generałów wojska i służb. Na przekór twórcom, widz, znający trochę realia okresu PRL, może odczytać historię o Gierku, że był jedynie figurantem. Miał za zadanie odegrać rolę dobrego wujka. Upuścić trochę pary z balonu napięć społecznych, dać nadzieję na lepsza przyszłość i uspokoić społeczeństwo, które miało mieć wrażenie, że będzie żyć w wolnym kraju.
Po 10 latach jego rządów okazało się, że wszystko, co proponuje Gierek to fikcja. W sklepach było pusto, a zapowiedzi o życiu w najlepszym ze światów okazały się tylko pustą propagandą. Żeby uspokoić społeczeństwo partia znowu wykonała woltę, usuwając grupę jednych czerwonych kacyków i zastępując innymi. To nie jest tak jak pokazuje Węgrzyn w swoim filmie, że grupa wojskowo-policyjna przygotowała wraz z władzami z Moskwy spisek przeciwko Gierkowi. To był jedynie wynik wojny o stołki, w której jedni gangsterzy polityczni wykończyli drugich.
Jest kilka plusów. Wbrew powszechnie panującej krytyce, która przelała się przez media, osobiście uważam, że film jest wypełniony ciekawymi aktorskimi kreacjami. Można mieć zarzuty co do odtwórców różnych ról, ale tak to bywa, gdy nie wiadomo w czym się gra. Aktorzy, jakby poddali się tej opowieści, skonstruowanej na przekór faktom i chyba nie byli pewni, czy odgrywają postacie fikcyjne czy prawdziwe?
Moja ulubienica na aktorskiej konstelacji, Małgorzata Kożuchowska w roli Stanisławy Gierek to miszmasz wielu osobowości. Raz była słodką kurą domową, a raz silną babą ze Śląska. Do końca filmu nie wiedziałem, kto to była ta Stanisława, słynna żona Gierka. Aktorsko Kożuchowska poradziła sobie z tymi przemianami bez zarzutu – w każdej postaci Stanisławy była wiarygodna. Tylko że po wyjściu z kina trudno się zorientować, czy Gierkowa była „pierwszą damą” na partyjnych salonach, ujmująca elegancją, czy może „służącą”, wręcz głupiutką kuchtą domową, która jedynie szykuje zupę i prasuje koszule mężowi do pracy? Niewykorzystany potencjał jednej z najlepszych polskich aktorek, ale rozumiem, że film nie był o niej. A szkoda, bo w tym patriarchalnym czerwonym grajdołku partyjnych notabli, sekretarzy i działaczy, warto byłoby się dowiedzieć, jaką rolę faktycznie odgrywały kobiety, a tym bardziej, jaką miały władzę. Przypominam, że w przeciwieństwie do męża, Stanisława była wykształcona, a świadkowie tamtych czasów mówią, że miała dużo zdrowszy ogląd rzeczywistości niż on.
Świetnie, jak zwykle, wypadli Rafał Zawierucha w roli premiera Jaroszewicza (dla zmyłki nazywany tutaj Filipem), który odnajduje się w takich sytuacjach, kiedy jest go mało na ekranie i wykorzystuje do końca każdą sekundę przed kamerą oraz Sebastian Stankiewicz. Ten drugi to aktor niebywale charakterystyczny. Ma w sobie jednak na tyle dużo siły aktorskiej, że potrafi skomponować ciekawą postać z każdego, kogo dostanie do zagrania. Od Filaka (w „Pan T.”) po Maślaka, wszechwładnego szefa służb i milicji.
Natomiast obsadzenie Michała Koterskiego w roli Gierka, to chyba największy błąd tego obrazu. Koterski to zwierzę ekranowe. Ma w sobie ogromne pokłady energii i zdolność skupiania na sobie całej uwagi widza. Jednak do tej roli się kompletnie nie nadawał. To nie kwestia talentu czy umiejętności aktorskich, bo Koterski aktorem de facto nie jest. On jest po prostu Miśkiem Koterskiem. Postacią medialną, bohaterem klasyków swojego ojca, który tak mocno odcisną piętno granych postaci w naszych umysłach, że trudno pozbyć się tego wizerunku, jak Gajosowi przez lata wizerunku Janka z Szarikiem.
Koterski bywa także celebrytą, który ujawnia swoją prywatność na Pudelku i jest komediantem. Nie tylko na scenie czy przed kamerą, ale też w życiu. Miałem okazję zobaczyć go na planie i poza nim w przerwach pomiędzy nagraniami. Rozpiera go niesamowita energia, którą z humorem rozdaje wszystkim jak buziaczki wysyłane dmuchnięciem z dłoni. Takiego go widziałem w scenach, w których nie miał być już „Miśkiem”, ale miał zagrać robotnika u władzy, Edwarda Gierka.
W czasach PRL-u krąży taka anegdota o Jerzym Stuhrze. Ponoć po wykonaniu w Opolu kultowego już „Ja się nie chwalę, ja po prostu mam talent”, gdy wychodził na scenę teatru w roli Hamleta i wymawiał słynne „Być albo nie być”, to publiczność tarzała się ze śmiechu między rzędami foteli. Bilety szły jak woda, a u „koników” ceny przewyższały ceny kremów „Nivea” niedostępnych w „peerelowskich” drogeriach. Wszyscy chcieli bowiem zobaczyć ten szekspirowski kabaret.
Polecam obejrzeć na YouTubie występ Stuhra. To jest jeden z tych momentów w życiu aktora, kiedy tak mocno wyraża postać, że zostaje z nami do końca życia. Chwała i przekleństwo wielkich talentów. Podobnie jest z Michałem Koterskim w roli pierwszego sekretarza PZPR. Dostał rolę i nie zagrał Gierka, tylko to co zawsze. Po prostu zagrał Miśka Koterskiego. To nie jest tak, że Koterski tej roli nie udźwigną. On po prostu nie jest Gierkiem.
Nie wiem, czy ten film to jest dramat, czy to jest komedia. Rubaszne i przelukrowane sceny mieszały się z ponurymi obrazami tragedii naszego kraju. Z filmu dowiedziałem się, że tak naprawdę wszystkim sterował rządny władzy i krwi generał Jaruzelski dla niepoznaki nazywany generałem Roztockim (w tej roli Antoni Pawlicki). Autorzy scenariusza podzielili wszystkich na dobrych i złych komunistów. To narracja, która nam towarzyszy od chwili upadku PRL-u. Jest historycznie równie prawdziwa, jak ta o szlachetnych faszystach i sprawiedliwych handlarzach niewolników.
Film wygrywa jeden człowiek. Cezary Żak w roli Breżniewa, pana i władcy całego komunistycznego świata (poza Chinami). Jego koncepcja ośmieszenia sowieckiego przywódcy, przedstawiając go w roli zapijaczonego niedźwiedzia, to aktorski majstersztyk. Tu nie było zgrzytu, bo tu była konsekwencja. Ten rubaszny „car” komunistyczny miał też swoją przemianę od pijaka do chorego i zamroczonego lekami inwalidy. Wszystko zagrało, ale Żak jest zawodowcem, który już na niejednym planie jadł chleb i to w różnych postaciach. Niestety dla całości filmu pan Cezary, swoim Breżniewem, wprowadził kolejny element kabaretowy do „Gierka”, który po chwili znowu mieszał się z jakąś tragi farsą w wykonaniu sowieckich oficerów, szykujących napaść na nasz kraj. To jest nie do strawienia.
Czytasz nas? Podobają Ci się zamieszczane przez nas treści?
Wesprzyj nas swoją wpłatą.
Wpłacając pomagasz budować Crowd Media – wolne media, które patrzą władzy na ręce.
POLUB NAS NA FACEBOOKU