W 2007 roku, po pierwszych rządach Prawa i Sprawiedliwości, na kształt parlamentu bardzo duży wpływ miało pospolite ruszenie mieszkańców dużych miast, którzy tłumnie wybrali się do urn wyborczych, by jak najszybciej oddalić od siebie wizję trwania IV RP. Kraju policyjnego, w którym służby używane są do walki politycznej i w której władza wchodzi z butami w życie wszystkich obywateli. Wysoka frekwencja i duże poparcie dla Platformy Obywatelskiej w dużych ośrodkach miejskich sprawiły, że PiS wybory sromotnie przegrał i musiał oddać władzę koalicji PO-PSL.
Musiało minąć 8 lat, by Polacy zmęczeni polityką państwa, w której rozwój gospodarczy trochę zapomniał o najsłabszych obywatelach po raz kolejny dali się nabrać na populistyczne hasła partii Jarosława Kaczyńskiego i oddali na niego głos. W wyborach w wielkich miastach głosy rozłożyły się mniej więcej po równo, jednak przewaga w mniejszych ośrodkach na rzecz PiS była ogromna. Co więcej, przez ostatnie 2 lata rządów PiS to właśnie tam, kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt kilometrów poza wielkimi ośrodkami poparcie dla PiS oscyluje w granicach 50%, nierzadko je mocno przekraczając. I choć skupiska ludności podmiejskiej i wiejskiej liczebnie bardzo mocno odstają od ludności dużych miast, to właśnie na głos tych obywateli PiS najbardziej liczy, proponując zmianę ordynacji wyborczej poprzez wprowadzenie 100 okręgów wyborczych zamiast 41. Śmiem przypuszczać, że nie zdecydowałby się na to, gdyby nie miał pełnej kontroli nad Trybunałem Konstytucyjnym. Rozwiązanie jest bowiem tak skrajnie niekonstytucyjne, że zrozumie to niemal każdy. Co bowiem w praktyce oznacza?
100 okręgów (po 4-5 mandatów?) zamiast obecnych 41 (7-20 m.) przy metodzie d'Hondta to nie kosmetyka. To zmiana ustroju. Tak jak próg ~15%.
— Krzysztof Leski (@kmleski) October 17, 2017
Manipulacje nad ukształtowaniem na nowo okręgów wyborczych zmierzają bowiem do prostego zabiegu, jakim jest zmiana wagi głosów mieszkańców dużych miast na rzecz radykalnego wzmocnienia siły głosów z małych ośrodków. W ten sposób, znacznie mniejsza liczba głosów oddanych w okręgu liczącym np. 100 tys. obywateli będzie wystarczyła na zdobycie mandatów niż w okręgu liczącym przykładowo 1 mln mieszkańców. Dodatkowo, biorąc pod uwagę poparcie dla PiS w małych ośrodkach staje się niemal pewne, że w wielu z nich mogą zgarnąć zdecydowaną większość z dostępnych mandatów. Nie będzie miała znaczenia także frekwencja w tych okręgach, więc twardy elektorat radiomaryjny może w zupełności wystarczyć, by z łatwością pokonać kandydatów opozycji. Wówczas, nawet jeśli mieszkańcy dużych miast faktycznie gremialnie ruszą do urn wyborczych i zapewnią opozycji wygraną, to takich okręgów będzie z pewnością nieporównywalnie mniej niż tych wiejskich. Nawet jeśli w powiedzmy 20 największych ośrodkach miejskich wygrałaby w 100% opozycja pokazując PiS-owi czerwoną kartkę, to dawałoby to maksymalnie 100 mandatów. Pozostałe 360 padłoby łupem PiS, bo przy takich okręgach takie ruchy jak PSL czy Kukiz’15 nie miałyby szans na objęcie mandatów – w skali kraju nie zdobyliby poparcia na poziomie 15%. Nie jest tajemnicą, że głównym celem Jarosława Kaczyńskiego jest zapewnienie jego partii większości zdolnej co najmniej odrzucać prezydenckie weta, a w idealnym układzie zmieniać konstytucję. Do tego zaś potrzebuje 307 głosów w Sejmie i bezwzględnej większości w Senacie. Zmiany w ordynacji w kształcie, o jakim obecnie się mówi znacznie zwiększają prawdopodobieństwo uzyskania takiej władzy przez PiS.
Dziś po raz pierwszy w sprawie planowanych przez Prawo i Sprawiedliwość zmian w ordynacji wyborczej głos zabrał przedstawiciel środowiska prezydenckiego. Z wypowiedzi Andrzeja Dery w Radiowej Jedynce wynika, że projekt zmian może liczyć na poparcie prezydenta i jego podpis, przynajmniej w kwestii zmian zwiększających transparentność przebiegu wyborów. Prezydent Duda, podczas dyskusji nad skracaniem kadencji wybieralnych organów, przy pomocy ustawy nieraz podkreślał, że on takiego rozwiązania się nie obawia, bo przecież zawsze może nie podpisać ustawy. Jeśli jednak zgodzi się na zmiany w ordynacji wyborczej, wprowadzające 100 okręgów wyborczych, może się w 2020 roku obudzić w rzeczywistości, w której jego podpis może niewiele znaczyć. Jeśli PiS zrealizuje swój plan i zdobędzie większość 3/5 lub 2/3, jeszcze w 2019 roku może bez trudu nie tylko odwołać Dudę, skracając jego kadencję ale i w ogóle zlikwidować urząd prezydenta. Wówczas emancypacja prezydenta Dudy przestanie być problemem, tak jak ewentualny temat poparcia go w wyborach w 2020 roku.
Jedyne pocieszenie jest takie, że dotychczas historia zmian w ordynacjach wyborczych pokazuje, że partia, która takowych dokonywała, zazwyczaj finalnie na tym traciła. Można też liczyć na rozsądek Andrzeja Dudy – w końcu sprawa może dotyczyć bezpośrednio jego osoby.
fot. flickr/KPRM
POLUB NAS NA FACEBOOKU
[wpdevart_like_box profile_id=”539688926228188″ connections=”show” width=”600″ height=”200″ header=”big” cover_photo=”show” locale=”pl_PL”]
Czytasz nas? Podobają Ci się zamieszczane przez nas treści?
Wesprzyj nas swoją wpłatą.
Wpłacając pomagasz budować Crowd Media – wolne media, które patrzą władzy na ręce.
POLUB NAS NA FACEBOOKU